wtorek, 13 września 2011

..........

Pozornie życie wróciło do normy. Rano porozdzielałem roboty kilku mężczyznom, którzy przyszli pracować przy budowie kościoła. Wieczorem uroczysta msza Najświętszego Serca Jezusowego z kazaniem. Sobotnie święto Niepokalanego Serca Maryi. Wizyta mojego biskupa, który właśnie wracał z Abidjanu wiec wstąpił by mnie podtrzymać na duchu. Nie był zaskoczony, gdy poprosiłem go o pozwolenie na wyjazd z Soubre. Zdziwił się jednakże, gdy usłyszał że to już za kilka dni. Uspokoiłem go zapewniając ze zastępcą będzie ksiądz z ośmioletnim stażem kapłańskim, który przez trzy lata pracował w Soubre. Później niedziela i nowy tydzień ze zwykłym codziennym rytmem zajęć duszpasterskich i prac z ludźmi przy budowie kościoła. Tak było aż do czwartku.


Na cały ten czas przeniosłem się do Sióstr, które zachęciły bym „ukrył się” u nich przed wspomnieniami i ludźmi przychodzącymi złożyć wyrazy współczucia. Przed ludźmi udało się rzeczywiście ukryć. Uciec od wspomnień..., z tym jest o wiele trudniej, nawet teraz, choć minęły już prawie trzy tygodnie i po przebytych rekolekcjach próbuję „przyjść do siebie”.

Ksiądz Zbigniew Łaś - klaretyn

wtorek, 6 września 2011

ciąg dalszy....

Pomyślałem o chłopaku, który mieszka w pokoju brata Jana. Wyszedłem na zewnątrz, podszedłem do drzwi pokoju i cicho zawołałem go po imieniu: „Ange”. Otworzył od razu. Widać nasłuchiwał co się dzieje. „Nic księdzu nie jest? Nic księdzu nie zrobili?” Poinformował mnie, że od razu gdy usłyszał łomot do moich drzwi zadzwonił do Prefekta miasta. Dogadał się z nim. Prefekt rozpoznał numer naszego telefonu wiec wziął sprawę na poważnie. Poinformował kogo trzeba.

Wróciliśmy z Ange’m do mojego pokoju. Wśród porozrzucanych dokumentów próbowałem znaleźć tę kartkę z numerami telefonów. W końcu Ange podał mi numer do Prefekta. Chyba znów go obudziłem. Powiedziałem, ze już po wszystkim. On wyjaśnił że Policja i służba bezpieczeństwa miasta zostały poinformowane od razu po telefonie od Ange’a. Gdy po godzinie od naszej rozmowy nikt nie zjawił się na misji, zadzwoniłem raz jeszcze do Prefekta. Tym razem nie odebrał telefonu.

Bezskutecznie poszukiwałem w walających się wszędzie papierach kartek z numerami telefonu do Prowincjała, do biskupa i do superiora w Abidjanie. W końcu, używając polskiej karty i telefonu od Ange’a mogłem dodzwonić się do Prowincjała. W Polsce musiało być około czwartej nad ranem. Poinformowałem co się stało, i poprosiłem by organizował z naszymi czarnymi współbraćmi zastępstwo na parafii w Soubre: do końca przyszłego tygodnia, mówiłem, chcę znaleźć się w Polsce. Obiecał oddzwonić rano. Do biskupa się nie dodzwoniłem. Powiadomiłem o całym zajściu i o mojej decyzji opuszczenia Wybrzeża jeszcze jedynie współbrata z Abidjanu.

Czas mijał powoli i dłużył się niemiłosiernie. Równie powoli ogarniało mnie znużenie i świadomość tego co przeżyłem. Bezradnie, bez sensu, bez celu przyglądałem się poprzestawianym meblom, powywalanym walizkom, porozrzucanym papierom, podnosząc i przekładając z miejsca na miejsce jakieś rzeczy. Dochodziła piąta rano. Poprosiłem Ange’a by pozostał w biurze a ja spróbuję się zdrzemnąć. Usadowił się na krześle, a gdy po chwili tam zajrzałem, drzemał. Okryłem go jakimś kocem a sam w ubraniu wyciągnąłem się na łóżku i zasnąłem. Jak co dzień, nawet w te dni gdy msza jest wieczorem, przed siódmą do kaplicy zaczną przychodzić pierwsi wierni. Mogłem i tak spać spokojnie – nawet gdyby ktoś tu wszedł, widząc pozostawione pobojowisko, sadzę że niczego więcej by nie ukradł.

Krótko po siódmej zawiadomiłem sąsiadujące z nami przez płot siostry. Przyszły od razu. Jedna z nich przyniosła aparat fotograficzny (mój zmienił właściciela). Inna poszła po chleb. Wspólnie zjedliśmy śniadanie. Cieszyłem się jak nigdy z ich obecności.

Policja zjawiła się około dziewiątej rano, by złożyć wyrazy współczucia, i spisać protokół. Przyjechał również Prefekt w towarzystwie proboszcza sąsiedniej parafii i jakiegoś wojaka. Przyjąłem wyrazy współczucia, ale prywatnie, na stronie zapytałem Prefekta, dlaczego nie chce przyznać że tak na prawdę to on do końca nad nikim nie panuje. Skoro na jego rozkaz, najwyższego reprezentanta władzy w mieście i województwie, nie pojawił się na misji żaden żołnierz ani policjant, to o czymś to świadczy.

Po ich odejściu przyszli jeszcze żandarmi – i znów ten sam scenariusz pytań i narzekań. Potem jeszcze jakiś lokalny dziennikarz z gazety o nie wiadomej mi opcji politycznej, którego odesłałem na inny dzień wymawiając się zmęczeniem.

Prowincjał zadzwonił rano, tak jak obiecał. Mogłem przygotowywać się do opuszczenia misji. Współbracia w Abidjanie dostali zalecenie zorganizowania zastępstwa w Soubre.

wtorek, 23 sierpnia 2011

Napad na misję.... część 1

Jestem w Polsce chociaż nie jest to rok mojego urlopu.

Ewakuowałem się z Wybrzeża Kości Słoniowej i nie wiem kiedy tam wrócę...

To trzecie opowiadanie po-wojenne z misji w Soubre przedstawia wydarzenia które powracającą w każdym z moich śnie, w każdej chwili wyciszenia.

Była to noc z trzydziestego czerwca na pierwszego lipca tego roku. Nieszporami rozpoczęliśmy świętowanie Najświętszego Serca Jezusowego. Od połowy czerwca byłem sam na parafii. Brat Jan i brat Kazimierz pojechali na urlop, dołączając do ks. Wojciecha, który wyjechał w maju. Na misji zamieszkało dwóch młodych mężczyzn. Jeden w pokoju brata Jana po drugiej stronie budynku kaplicy w którym mieści się również biuro parafialne prowadzące do mojego pokój. Drugi w budynku plebani oddalonym troszkę od kaplicy. Oni stanowili moje „nocne zabezpieczenie” w tym sensie, że gdyby cokolwiek się działo, ktoś z nas trzech zdąży wezwać pomoc.

Zazwyczaj kładę się spać około północy. W te czwartkową noc musiałem posiedzieć trochę dłużej. Po sobotnio-niedzielnych egzaminach sporządzam listę dzieci i młodzieży dopuszczonych do chrztu.
W tym niespokojnym, wojennym roku jest ich tylko około sześćdziesiątki.


Dochodziła godzina pierwsza w nocy. Porządkowałem dokumenty, zacząłem czuć znużenie, jutro dokończę. Nagle w cisze nocy wdarł się jakiś podejrzany szum. Znam na pamięć wszystkie możliwe odgłosy domowego obejścia. Ten hałas był obcy, wrogi. Niemal jednocześnie z myślą: „nadchodzi niebezpieczeństwo” usłyszałem odgłosy uderzeń w drzwi wejściowe do biura. Odruchowo wyłączyłem komputer, złapałem za telefon i kartkę z przygotowanymi od dawna numerami telefonów. Otwarłem drzwi mojego pokoju i wrzasnąłem: „Dzwonie po policje!”. Zamknąłem drzwi i zabarykadowałem się stołem z fotokopiarka stojącą tuż obok. Rozłączyłem komputer i wrzuciłem go na szafę – gest który stał się moim zwyczajem od niemal czterech miesięcy. Zapierając się przyciągnąłem do stołu z fotokopiarką szafę. Jednocześnie wybrałem numer telefonu kapitana, szefa bezpieczeństwa miasta. Nie odebrał telefonu. Spróbowałem więc dzwonić do Prefekta miasta. W chwili gdy ktoś odbierał telefon z trzaskiem tłuczonego szkła wyleciała szyba w oknie i ukazała się ręka z pistoletem. Firanka i zasłony uniemożliwiały z zewnątrz zlokalizowanie miejsca gdzie stałem. Oparty o szafę usiłowałem nie dopuścić do otwarcia drzwi. Zamek puścił jednak pod uderzeniami łomu. Napastnicy zdołali uchylić drzwi na tyle, by włożyć broń. Padło pytanie „Otwierasz, albo będziemy gadać inaczej !” Odpowiedź była natychmiastowa:
Ok, uspokójcie się, otwieram, otwieram”. Jeszcze, wyrzucając baterie z telefonu wpakowałem go do kosza z brudna bielizną. Ledwo co odsunąłem szafę, pod naporem dwóch mężczyzn drzwi otwarły się przesuwając stół z dość przecież ciężką fotokopiarką. Było ich trzech którzy wpadli do pokoju. Nie byli zamaskowani – widać nie obawiali się że biały człowiek może ich rozpoznać, zapamiętać ich twarze. Pistolety w dłoni. Kazali mi dać pieniądze. Nie próbowałem nic kombinować ani dyskutować. Otwarłem szufladę biurka, pokazałem pudełko z pieniędzmi, tymi na bieżące wydatki. Niewiele tego zostało gdyż wieczorem grubą kasę przełożyłem do skrytki. Gest pistoletem i pytanie czy to tylko tyle?! Podniosłem kilka kartek na których leżało pudełeczko i wskazałem na banknoty „ukryte” pod spodem. Popchnęli mnie na fotel obok biurka, oceniwszy niewielką ilość pieniędzy zażądali pokazania reszty. „Mam jeszcze ale w monetach z niedzielnej składki” - mówiłem wskazując najniższą półkę z książkami. Rzucili się na tę „ciężką zdobycz” lądując wszystko do jakiegoś worka. Na szczęście było trochę tych drobniaków co chyba przekonało ich, że grubszej forsy już nie znajdą. „Dawaj Euro. Mówili nam że ty masz tu Euro !” „ Mam trochę w portfelu.” „ Dawaj portfel”. Wstałem by znaleźć saszetkę z dokumentami i portfelem. Wszystko ułożone od dawna w jednym miejscu, na wypadek gdyby trzeba było się szybko zwijać... Ale już jej tam nie było. Poganiany przez jednego z nich tłumaczę, że nie ma tam gdzie położyłem, wiec któryś z nich musiał to już zabrać. Ten sam człowiek który mnie poganiał krzyknął na swoich kompanów że mają natychmiast przynieść mu torebkę z portfelem. Bez zastrzeżeń rozkaz został wykonany. Trójka mężczyzn rzuciła się na portfel. Jakież było ich rozczarowanie gdy znaleźli jedynie 25 Euro, może z 15 dolarów i 100 polskich złotych. „Jesteś Francuzem?” „Nie. Jestem Polakiem”. „Pola... co ?” „Polakiem”. „Słuchajcie - skorzystałem z okazji że oni pytali - weźcie sobie co chcecie, ale proszę zostawcie mi papiery, paszport. Wam to do niczego nie potrzebne, a ja będę miał na prawdę dużo kłopotów”. Ku mojemu zdziwieniu padł rozkaz : „Daj mu papiery.” Jeden z drabów rzucił mi paszport na ziemie. Podał portfel i kazał wyciągnąć papiery. Pierwszą kartką był obrazek Świętej Faustyny. Podałem mu go mówiąc żeby sobie go zachował, a ja się będę za niego modlił. Machnął nade mną ręką ale mnie nie uderzył. Krzyczał że mam się pośpieszyć, a ten obrazek mu na nic potrzebny. Już nie kombinując powyciągałem polski dowód osobisty, prawo jazdy i pozostałe karteczki z rożnymi zapiskami. Wyrwał mi mój już dość sfatygowany pusty portfel i wrócił do przeszukiwania pokoju. Zostałem na jedynym pustym metrze kwadratowym pokoju, obok łóżka i wejścia do łazienki. Uklęknąłem, ściągnąłem z palca różaniec, prezent od mojego brata, z którym nigdy się nie rozstaje i zacząłem się modlić. Nie patrzyłem na nich. Specjalnie opuściłem głowę, by nie śledzić co robią, by nie dać im wrażenia że się im przyglądam. Oni również przestali się mną przejmować zajęci przekopywaniem wszystkiego. Chyba po pierwszej dziesiątce różańca skończyli. „Kładź się na brzuchu, ręce do tylu. Powiążę cię”. Próbowałem tłumaczyć że to nie jest konieczne, że i tak za nimi nie wybiegnę, są przecież uzbrojeni. Jeden ze zbirów wyrzucał bieliznę z kosza na pranie. Znalazł telefon. Ze złością rzucił: „Ty biały, schowałeś telefon !” „No, przepraszam, a ty byś nie schował?” odpowiedziałem spokojnie. I tym razem też nie dostałem w gębę... Ciągnąłem dalej: „Słuchaj, weź telefon bo go znalazłeś, ale zostaw mi proszę karty (telefon na dwie karty sim) – mam tam wszystkie numery z Polski, to polska komórka, rodzina, przyjaciele...”. „Zostawcie mu kartę” padł rozkaz, który ponownie bez zastrzeżeń został wyegzekwowany. Szykowali się do wyjścia. Czekali na tego który mnie wiązał. Gdy krępował mnie kablami urządzeń elektrycznych, które znalazł obok, drutem od telefonu, zdałem sobie sprawę, że w palcach ciągle trzymam złotą obrączkę różańca. Mimo iż próbowałem ją ukryć nie możliwym było, by jej nie dostrzegł. Nie wziął mi jej jednak. Może myślał że jest to mój amulet a obcych amuletów zasadniczo się nie dotyka?

Minęło może piętnaście, może dwadzieścia minut od ich wtargnięcia, może więcej. Kilkakrotnie wrzeszczeli: ”Dzwoniłeś na Policje?!” Nie wiem czy to było pytanie, zarzut czy stwierdzenie. Zapewniałem ich że dzwoniłem, ale że nikt nie odebrał telefonu, co zresztą było zgodne z prawda. Poza tym, miałem wrażenie, że wiedza iż policja i tak się nie zjawi...

Któryś z nich zaproponował „Rozwalmy go”, ale pozostali nie podjęli nawet tej myśli. Inny proponował, by wziąć samochód, łatwiej im będzie zwiać. „Bierzcie jeśli chcecie, kluczyki są na biurku obok świecy. Ale nie radzę, bo samochód już raz był w rękach żołnierzy i odebraliśmy go. Wszyscy w mieście znają to auto więc możecie szybko wpaść”. Poskutkowało.
Zniknęli, pozostawiając mnie powiązanego jak zwierzaka. Poleżałem krótka chwilę nasłuchując czy któryś z nich nie wraca, by jeszcze coś zabrać. Z uwolnieniem rąk nie miąłem żadnych problemów. Rozwiązanie poplątanych kablami u nóg okazało się niemożliwe wiec pozrywałem je. I tak nie przydadzą się już więcej – ich urządzenia powędrowały z nowymi właścicielami.

Wyszedłem z pokoju. Wchodząc do kaplicy spojrzałem przelotnie na rozkopane drzwi. Nie puściły przy zamku wzmocnionym po niedawnym włamaniu „w samo południe”. Musieli dosłownie „rozkopać” dolną partie drzwi, by ustąpił i zamek. Nie rozglądając się nawet udałem się prosto przed Tabernakulum po drugiej stronie kaplicy. Wokół panowała niczym niezmącona cisza. Uklęknąłem przed Najświętszym sakramentem i długą chwilę dziękowałem Bogu za opiekę. Cokolwiek by nie mówić: „Włos z głowy mi nie spadł”, cala reszta...


sobota, 20 sierpnia 2011

Kryzys na Wybrzeżu trwa....





Mimo że nowy prezydent rozpoczął już swoje urzędowanie w kraju nadal jest niespokojnie, wiele osób nie odważyło się wrócić do domów i emigruje do krajów sąsiednich, np. niespokojnej do niedawna Liberii.....

środa, 15 czerwca 2011

....na koniec.....

Po trzech nocach, ochroniarz skończył misje. Przekazał mi, że kapitan chce się ze mną widzieć. Była sobota.  Stawiliśmy się z Jaskiem na posterunku chwilę po dziewiątej. Jak cywile – nie wiedzą, że w wojsku mają ranne odprawy. Nikogo z szefów nie zastaliśmy. Po jedenastej ponownie przyjechaliśmy, jakąś rozklekotaną taksówka, za pół wyższa cenę niż zazwyczaj. Pozostawiając inną rozmowę z jakimiś szeregowcami wykłócającymi się o jakąś akcję,  zastępca kapitana zaprosił nas do biura szefa. Szef pojechał na jakąś akcję informacyjnę na wioski. Drugi kapral dołączył do nas. Mówili o sytuacji, o celu ich przybycia:  ochrona społeczeństwa, o ideach wojska republikańskiego, którym są. Stwierdzili, że jest ich za mało i przyjmują ochotników. Wśród nich znajdują się elementy niezdyscyplinowane, korzystające z zawieruchy, by grabić. Są wyrzucani z wojska, karani. Proszą nas o zrozumienie, i o to by to co przeżyliśmy pozostało raczej między nami. Z tym się całkowicie zgadzałem, nieroztropnie byłoby opisywać to gdzieś w necie, w czasie, gdy oni jeszcze tu są i czuwają nad naszym bezpieczeństwem! Zapewniłem, że rozumiem ogrom trudności jakie muszą znosić, że wiem jak bardzo wyjątkowa jest ta sytuacja, że nie ma sprawy – życzę powodzenia ich „misji” tworzenia wolnej, demokratycznej Republiki wszystkich iworyjczyków.  Coś jeszcze wspominali, ze mogą na stałe podesłać nam kogoś do ochrony, ale nie zatrzymałem się nad tym, traktując to z góry jako kolejną pustą obietnicę.

poniedziałek, 16 maja 2011

samochod misyjny po 'dzialaniach wojennych'... zerwane tablice rejestracyjne, napisy, i rozbrojona elektryka...

wtorek, 10 maja 2011

...... ciąg dalszy

Nasza Toyotka nie mogła tu zostać. Rozkaz był by ja przywieźć na komedę, a potem do siedziby prefekta. Zanim wsiadłem do auta dałem coś mechanikowi, który z bratem Janem odpalał auto w lesie. Zażądał 5 razy więcej niż to co oferowałem, ale to było do przyjęcia, dostał co chciał. W aucie ofiarowałem żołnierzowi od ochrony większa kwotę – ale i ten zażądał dwa razy więcej. Ubiliśmy targu na „połowie podwyżki”. Łobuzom nie dam, ale ty zarobiłeś (no, nie do końca zarobił, bo swojej misji nie wypełnił jak należało).


Autko którym przejechali przez 5 lat tysiące kilometrów w buszu, ostro ucierpiało. Kierownica porozkręcana, przełączniki świateł, migacze – dyndające luzem na kablach. Zdziwiłem się, gdy chciałem zgasić motor – nie było w stacyjce klucza...

Kilka minut później zatrzymałem się przy posterunku żandarmerii, przerobionym na komendę główna żołnierzy od ochrony miasta. Kapitan juz stał na drodze. Nie mogłem wyjść, bo hamulec ręczny nie trzymał auta na pochyłej drodze. Rozmawialiśmy przez okno auta. Najpierw zdał relację żołnierz-ochroniarz. Od razu zostali wezwani ci, którzy przechwycili auto z bratem Janem, na kilometr może przed miastem. Kapitan wiedział juz o ich wizycie na misji. Wykrzykiwał na szefa grupy, który z podniesionymi rekami – gest chyba przysięgi na najwyższego – że on w tym nie maczał palców, że przecież kapitan go zna, i on by się czegoś takiego nie dopuścił. Kapitan wiedział o akcji na misji zanim wysłuchał mojej wersji. Domyśliłem się że to sprawa telefonów prefekta. Kapitan kazał mi wskazać tego, który skierował na mnie bron. Odmówiłem, mówiąc że oni są odważnymi mężczyznami, wiedzą kto to był, wiec mu powiedzą. Rozmowę przerwał telefon do kapitana. Znów dzwonił prefekt. Zrozumiałem, że musiał pytać o mnie, bo zdenerwowany kapitan informował go że właśnie jestem cały i zdrowy, w tym moim aucie, i że rozmawiamy. Pod naciskiem kapitana i innych, wskazałem na dwóch podobnie ubranych, i prosiłem, by nie pytali więcej, bo nie wiem który z nich żądał pieniędzy.

Przed odjazdem kapitan dał nam do ochrony na trzy noce tego samego „strzelca”, którego posłał do eskorty auta.

Było juz po dwudziestej gdy dojechałem do siedziby prefekta. Zaparkowałem obok dwóch innych pick-up’ów schowanych tutaj przed łapczywością żołnierzy. Jak się okazało jedno z aut, już bez opon i nie wiadomo jakiego koloru, to auto samego prefekta, uprowadzone w pierwszym dniu i odzyskane po tygodniu – rozpoznał je tylko szofer... Ze zgaszeniem auta nie miałem problemu. Wszyscy młodzi kierowcy potrafią to zrobić – zdusiłem auto na jedynce. Pozostał problem świateł... Po dłuższym kombinowaniu udało mi się porozłączać odpowiednie kabelki. Zabrałem z auta motykę – po co ma tu leżeć, gdy może się przydać w ogrodzie. To moja zdobycz wojenna. Musiała należeć do tych, którzy odkryli auto i donieśli o nim żołnierzom. Używali jej do zdrapania napisów z drzwi.

Prefekt wspólnie z jakimś swoim ziomkiem siedzieli na tarasie, oglądali mecz pucharowy Manchesteru z kimś tam. Butelka niezłego francuskiego wina na stole. Dość rześki wieczór. Atmosfera na luzie, jakby przed chwila nie uczestniczył w całej tej nerwówce... Śmiali się z motyki w rekach białego proboszcza. Zamienił auto na motykę...! Cos tam o polskich misjonarzach wspomnieli, ze żyją z ludźmi, ze żyją tym co przepowiadają. To chyba w kontekście trochę innego stylu naszych poprzedników, misjonarzy – Francuzów. Wypiłem z litr wody. Nalałem sobie kapkę wina. Gdy zareagowali zdziwionym, udawanym zgorszeniem, wytłumaczyłem że to tylko tak, by skosztować czy lepsze od mszalnego? W końcu luźna atmosfera udzieliła się i mnie. Chciałem wracać do domu, piechotą w towarzystwie mojego wojaka... Odradzili, ze jednak niebezpiecznie, i że ten ziomek prefekta mnie odwiezie.

Pogaduchy trwały z dobra polowe meczu. W trakcie zadzwonił Jan. Bynajmniej, nie troszczył się o mnie, ale o rower – przyjechał do prefekta na swojej starej „ala-ukrainie” i postawił gdzieś pod drzewem. Chciał bym go „zabezpieczył”.


W drodze powrotnej znów zatrzymaliśmy się na posterunku wojska. Tym razem by zabrać reklamówkę z rzeczami naszego „ochraniarza”. Spotkanie przez szyby samochodów z kolega mojego kierowcy, jak się okazało też moim parafianinem, policjantem z plemienia baboule, który jako jedyny czekał otwarcie na przyjazd wojska i przyłączył się do nich od pierwszych chwil. Swoim - chyba swoim - mercedesem lata osiemdziesiąte, patrolował nocą miasto. Pozdrowił mnie, pochwalił się że jest w niedziele na mszach, ale z tyłu kaplicy, i słucha kazań i że nawet zapamiętuje co nieco. Pytania, które mi zadał chyba wołałbym nie słyszeć: „Jak to jest z tym „Nie zabijaj” bo my tutaj w tych dniach zrobiliśmy niejedno „puk – puk”. „ Odpowiedz znasz..., o resztę zapytasz kiedyś osobiście „Szefa”. Jechaliśmy już praktycznie jeden obok drugiego, dość wąska dziurawa droga miasteczka. Zresztą nie wiem czy pytał, by usłyszeć odpowiedź, czy też, by się podzielić tym czym żyje. Wyprzedził nas z fantazja i sypnął kurzem spod kol. Kilometr dalej zadzwonił do kierowcy, ale rozmawiać chciał ze mną. „Donosił”, że ten co mnie wiezie też jest katolikiem, ale że ma pod łóżkiem swojego bożka pogańskiego i do kościoła nie chodzi. Mam go nawrócić! No tak. Uspokoiłem go, ze gościu już się „wyspowiadał” w czasie rozmowy u prefekta, i że przekonuje nas do pogaństwa. Ponoć lepiej chroni, gdy ten garnek co trzyma pod łóżkiem, w którym mieszka moc jego boga, tak sobie rano i wieczorem weźmie w ręce i potrzyma, pogada do niego. Po chwili byliśmy na misji. Tu kończył się ten wieczór, jak nierealny film, w którym przyszło mi grac...

Chłopaki oczywiście czekali szukając jakiś wiadomości na kilku jeszcze działających kanałach. Coś przegryzłem. Nakarmiliśmy i zainstalowaliśmy „żołnierza”. Była prawie dwudziesta druga. Dość długo jeszcze siedzieliśmy z Jaskiem. Dopowiedział mi historię z lasu. Żołnierzyki złodziejaszki, domagali się najpierw okupu 1.000.000 (ok. 1400 Eu) by Jan mógł odwieźć auto do kapitana – czyli ich zwierzchnika. No w końcu biały ich wystrychnął na dudka dwa razy: ukrył auto, a gdy je znaleźli, to był szybszy. Gdy Jan ze spokojem zabrał tablice rejestracyjne i ruszył piechotą w stronę miasta, oznajmiając, że maja sobie auto zabrać, bo on tylu pieniędzy nie ma, po chwili dyskusji miedzy sobą dogonili go. „ Ty, biały, to ile możesz dać? Musieli się zdziwić, gdy rzucił im, że może znajdzie jakieś 50.000 (ok. 80 Eu). No ale przystali i na ten lup...

Na misji schroniła się rozdygotana ze strachu właścicielka pola – lasu, która pomagała nam chować auto. O tym ani ona ani nikt z nas nie pomyślał, co będzie gdy jednak auto na jej terenie odkryją? Kilka dni później przeszukiwali teren szukając broni...


wtorek, 26 kwietnia 2011

Historii wojennej cześć dalsza – druga i mamy nadzieję ostatnia

Opisuje z pewnym opóźnieniem, chciałem ochłonąć to raz, i nie chciałem was niepokoić od razu po pierwszym liście...


Oprócz samochodu osobowego mamy również Toyotę pick-up 4x4 – dar Miwa Austria. To ten którym odwiedzaliśmy nasze liczne wioski. W dniu „najazdu” na miasto, rano, około ósmej godziny otrzymaliśmy informację, że właśnie takie auta przyciągają żołnierzy republiki, i że misja w Daloa została ograbiona z aut. Brat Jan schował auto w lesie. Od tego momentu drżeliśmy niemal codziennie, czy go ktoś nie odkryje. Ponoć schowek tak odległy, że nie ma mowy by ktoś tam zaglądnął – tak twierdziła właścicielka lasu (kilka hektarów obsadzonych specjalnymi, szybko rosnącymi drzewami). Co dwa dni nasz ogrodnik jeździł doglądać auta.

Właściwie juz przestałem się o nie martwic, gdy w środę, dokładnie tydzień po pierwszej wizycie sołdatów, brat Jan przyniósł mi wiadomość: „auto już jest odkryte, wydrapane wszystkie napisy Misja Katolicka. Próba odpalenia auta „na druty” nie powiodła się, wiec jeszcze jest w lesie.

Szybka decyzja – „Jedź do Prefekta” tylko on może coś konkretnie poradzić i zadziałać. Po dwóch godzinach, około osiemnastej, brat Jan przyjechał w samochodzie Prefekta, z mechanikiem i żołnierzem przydzielonym przez kapitana od ochrony do eskorty naszego auta z lasu do miasta. Jan w pośpiechu zabrał klucze do Toyoty, moją latarkę – za niecała godzinę zapadać będzie noc - i pojechali. Ja zaś jak zawsze odprawiałem wieczorną środowa mszę, wypatrując co chwila czy Jan juz nie wraca. Po dziewiętnastej jest juz ciemno, zmierzch trwa tutaj niecałe pół godziny. Około dziewiętnastej trzydzieści Jan przyjechał nasza Toyotą, ale nie sam. Towarzyszyło mu już sześciu innych „żołnierzy”.

Nie było czasu na rozmowę. Rzucił tylko w progu: „Daj szybko 50.000 (odpowiednik 80 Eu), jestem zmęczony i mam dość”. Za nim, uzbrojony w kałasznikowa, stal „żołnierz”, tylko, że nie ten który był przydzielony do obstawy. Szykując pieniądze, zadzwoniłem do prefekta. Wszystko toczyło się wartko jak w filmie akcji. Wyszedłem do „gościa” wrzeszczącego już że mam się pośpieszyć. Trzymając pieniądze w ręce stałem przed żołnierzem, rozmawiałem przez telefon z szefem miasta, który czekał na informacje o aucie. Żołnierz coś na mnie wrzeszczał. Prefekt pytał czy to na mnie tak ten ktoś wyzywa, ja mu na to że nie tylko wyzywa, ale właśnie repetuje bron kierując ja w moim kierunku... Sam właściwie patrzyłem i mówiłem, nie wierząc że to się naprawdę dzieje. Widząc że nie zrobił na mnie większego efektu swoim gestem, zaklął i kazał mi przynieść forsę do auta. Poszedł a ja wróciłem do siebie. Prefekt się rozłączył. Domyśliłem się, że będzie dzwonił do ich szefa. Po dłuższej chwili wyszedłem i chowając się w mroku kaplicy chciałem zobaczyć, czy sobie pojechali, czy nie. Myślałem że mnie nie zauważa. Zauważyli. Tym razem jakiś inny wrzasnął bym w końcu przyniósł te pieniądze. Wróciłem po przygotowana kupkę, jak najdrobniejszych banknotów. Gdy podchodziłem do „gości” znów zadzwonił telefon. Ponownie prefekt, i to w momencie, gdy żołnierzyk wykrzykiwał, że prefekta ma w ...., a ich kapitan nie ma z tym nic wspólnego, i że dlaczego komplikuję i mieszam w „umowie” jaka mieli z bratem!? Niewiele się zastanawiając wcisnąłem mu słuchawkę do reki, przyłożyłem do ucha, prosząc by sam powiedział prefektowi co o nim myśli. Gdy po chwili warczenia do słuchawki, zorientował się że rozmawia rzeczywiście z prefektem, zmienił ton. Już nie chodziło o „jakiś okup, ale o pomoc w zakupie benzyny.... nie słuchałem o czym mówili. Podszedłem z pieniędzmi w garści do pozostałych. Stali przy ciągle zapalonym aucie, zaparkowanym w bramie misji tak, by nikt nie mógł wejść ani wyjść. Zacząłem rozmawiać. Nie pamiętam co i jak dokładnie mówiłem. Pokazując „drobniaki” wyjaśniałem im, że okradają sami siebie, bo te pieniądze to ich matki przynoszą na tacę w niedzielę, aby ich „człowiek boży” tu mógł żyć i pracować. Że w tamtym tygodniu „ukradli” nam jeden samochód, a dziś atakują misję i księdza z powodu drugiego. To atakowanie misji im się wyraźnie nie spodobało i zaczęli się rzucać, ze „źle mówię”. Przeprosiłem, że to oczywiście nie oni atakują, ale że ja nie wiem, jak nazwać ich wizytę z bronią w ręku, w nocy po pieniądze? Pewnie, kiedy nasz nowy prezydent dowie się o tym, że jego żołnierze „odwiedzają w ten sposób misje katolickie” to na pewno będzie z nich bardzo dumny... Tamten od telefonu właśnie skończył i podchodził do nas, gdy jeden z moich słuchaczy, zamachawszy rękoma w geście odpychającym, dał hasło : „ Zostawmy mu jego auto, z jego pieniędzmi, i jedziemy, a jego niech bóg błogosławi.....” Nie do końca wiem, który z bogów słucha tak złorzecząco i szyderczo brzmiących modlitw jak te, co usłyszałem przed chwila... Was tez niech Bóg strzeże na tej waszej wojnie.... Tego juz chyba nawet nie dosłyszeli, pakowali się do swojego auta.

c.d.n.

środa, 20 kwietnia 2011

Nowi 'mieszkańcy' misji i ich skromny dobytek.

Kaplica zamieniona na sypialnię.            Przedstawiciel nowej, na razie wojskowej władzy.

piątek, 15 kwietnia 2011

wtorek, 12 kwietnia 2011

Gorąca relacja z wydarzeń, z misji O. Zbigniewa Łasia – Soubre - Wybrzeże Kości Słoniowej, kraju pogrążonego w wojnie domowej.

Moi Drodzy,
Od dnia wyborów prezydenckich 28.11.2010 mój misyjny kraj wpadł w spiralę politycznych problemów. Jako jedyny kraj na świecie ma dwóch prezydentów! Mediacje przeróżnych organizacji nie dawały rezultatów. Ciągnęło się to 4 miesiące. Nie będę wchodził w zawikłane międzynarodowe układy, które może są kluczowym elementem tego konfliktu. W końcu szala przechyliła się i siły zbrojne popierające legalnie wybranego prezydenta zaczęły ofensywę....

Od poniedziałku 28 marca wiedzieliśmy, ze lada moment wojska republikańskie – bo tak się teraz kazały nazywać – wejdą do Soubre.

30 marca 2011r. godz. 14.00, przeżyliśmy wizytę „nowych wojsk”.

Kaplica wypełniona ludźmi – około 200 osób, uciekli z domów spodziewając się represji ze strony wchodzących wojsk – najczęściej ludzie z plemienia dyktatora, rodziny policjantów, żandarmerii. Kobiety z dziećmi, młodzież, niewielu mężczyzn. Przybywało ich z godziny na godzine. Mieszkam praktycznie w kaplicy. W pewnej chwili usłyszałem przeraźliwe, paniczne wrzaski. Zrozumiałem ze „weszli”. Wybiegłem do „gości”. Zobaczyłem po drugiej stronie kaplicy wysokiego szczupłego mężczyznę, z chustka flagi amerykańskiej na twarzy i karabinem maszynowym. Przedzierali się wśród spanikowanych matek i dzieci przeszukując kaplice. Jeden wpadł do zakrystii, tam do niego dotarłem. Uprosiłem żeby wyszedł z bronią z domu bożego. Zresztą i tak kierował się ku wyjściu. Jeszcze zanim opuściliśmy kaplice wywrzeszczał mi do ucha potrząsając kałachem: „chcemy wasze auto”...

Trudno powiedzieć ilu ich na misje wtargnęło, może 6 może 8 „ żołnierzy-wyzwolicieli”. Dziko się zachowywali, niektórzy z nich widocznie pod wpływem jakiś trunków, narkotyków, podekscytowani strzałami i jakby „uciechą” z ludzkiego strachu i paniki. Jeden, może dwóch było „normalnych”.

Pozbyliśmy się samochodu. W zasadzie nie było dyskusji. Argument kałasznikowa w ręku wystarczył...., choć próbowałem „uprosić”. Wyjazd za bramę misji zdobycznym misyjnym autem skwitowany został aplauzem dziesiątków dzieciaków i młodzieży z naszej dzielnicy, w większości muzułmańskiej. Wróciwszy do kaplicy włączyłem przenośny głośnik, uspokoiłem ludzi: możecie się nie obawiać. Widzieliście ze nie po was przyszli. Dostali co chcieli i poszli. Wyjdźcie odpocząć na świeże powietrze. Podziałało. Niemal poczułem oddech ulgi. Ktoś widział jak po wyjeździe „zdobywcy” oderwali tablice rejestracyjne.... Do wieczora, takich aut bez tablic jeździło po naszym miasteczku może z dwadzieścia. Nie minęło nawet pół godziny jak na misje wpadło znów kilku uzbrojonych. Ci tez szukali auta. Nasz ogrodnik poinformował z zimna krwią – że ich koledzy juz zabrali co było. Wynieśli się zanim zdarzyłem wyjść spod prysznica.

Pierwsza falanga przeszła przez miasteczko w ciągu może 6 godzin i pojechała dalej Część została w miasteczku, bo słychać było od czasu do czasu pojedyncze „pukniecia”. Po nich napływało normalne wojsko, ci którzy mieli organizować na nowo życie w mieście.

Próbowałem dodzwonić się do biskupa, ale udało mi się złapać jedynie sekretarza. Z biskupem rozmawiałem dopiero wieczorem i to trzykrotnie, informując go na gorąco o tym co się dzieje na misji.

W środę msza jest wieczorem. Po kilku wcześniejszych prośbach i kategorycznym nakazie w końcu udało mi się wyprosić z kaplicy na czas mszy świętej wszystkich nie katolików. Ostatecznie zadziałał argument, ze jeżeli zostaną na naszej ofierze, to spali im ona ich amulety i fetysze, które ich chronią. Ogółem było juz ponad 600 ludzi. Różaniec i msza. Jak co dzień. Udało nam się na chwilę zapomnieć o lęku. Mocno brzmiało „Ojcze nasz” wyśpiewane z uniesionymi połączonymi w bratnim uścisku rekami. Radosny i pełen nadziei był przekazywany „znak pokoju”.

W nocy ok. 22giej, następna grupa nawiedziła misje. Przyszli szukać do sióstr "broni" bo donieśli im muzułmańscy smarkacze, że ponoć w klasztorze schowana jest broń. Od sióstr przeszli do nas. Kościół i salki wokół misji przepełnione były ludźmi. Ja w pokoju, z ukrywającym się lekarzem, który myślał, że żołnierze przyszli właśnie po niego... Pierwszy natknął się na nich brat Jan, który gasił na noc światło. Próbował rozmawiać, że kościół, że misja, ludzie się chronią, że my nie biznesmeni, ale misjonarze... Odpowiedź jednego z nich brzmiała: "A ja cię mam w d... Jestem muzułmaninem i g... mnie obchodzi, że to kościół i misjonarze". Wyprowadzili na zewnątrz mężczyzn i chłopaków, ale zanim zdarzyliśmy się z bratem Jaśkiem ruszyć, kazali im wracać do środka, do pozostałych ludzi. Nie za wiele spałem i tej nocy.

Następnego dnia dowiedziałem się, że można próbować odzyskiwać auta. Udałem sie do Prefekta miasta, szefa miasta, przedstawiciela rządu - jak wojewoda. Udaliśmy się do komendy "nowego wojska" , by rozmówić się z kapitanem odpowiedzialnym za bezpieczeństwo w Soubre.... Obiecano mi ochronę obu misji katolickich. Obrona nigdy się nie pojawiła.

W sobotę dowiedziałem się ze znów nawiedzono siostry – tym razem na sąsiedniej parafii. Przestraszona siostra z naszej misji zrozumiała, że lada moment ta sama grupa ma przyjechać do nich po auto. Przypadkiem udało mi się złapać jednego z moich animatorów katechezy, który przejeżdżał na motorku. Zawiózł mnie do Prefekta. U tegoż zastałem pana kapitana od „obietnicy ochrony”. Przeprosił, że zapomniał i dał rozkaz jakiemuś kapralikowi, by wysłał dwóch ludzi na misję, oczywiście też nie przyszli.

Dzisiejsza niedziela minęła nadzwyczaj spokojnie. Ludzi mniej niż zazwyczaj, ale myślałem ze będzie gorzej. Są wierni, którym splądrowano domy. Do innych dojechała rodzina z umęczonego już Abidjanu. Ogłosiłem ze dzisiejsza taca będzie dla najbardziej potrzebujących. Trudne chwile budzą przeróżne odczucia.... Będzie czas aby o tym myśleć... Najważniejsza jest w tej chwili nadzieja i prosta ludzka pomoc.

Na jutro zorganizowałem całodzienne czuwanie przed najświętszym sakramentem - nasza czwórka misjonarska wymieniać się będzie co godzinę. Włączyliśmy w to czuwanie trzech chłopaków, którzy chcą wstąpić do Zgromadzenia. W czwartek czuwać będzie parafia.

Mamy kontakt z naszym ambasadorem. Jest w Nigerii – kawał świata od nas, ale komunikacja działa. On pytał czy jest juz konieczność ewakuacji. Trudna decyzja, złożony problem. Nie ma takiej konieczności na dzień dzisiejszy. Co przyniesie jutro – Bóg jeden wie. Siedzimy na beczce nienawiści etnicznej, podsycanej w tych dniach do ostateczności, wręcz nawoływanie do wojny. Soubre i okolica jest „ogniem przysypanym warstwa popiołu” jak określił to wczoraj Prefekt, i z najmniejszym podmuchem wiatru może zapłonąć. Jeżeli nowa władza będzie umiała w najbliższych dniach zapanować nad swymi sołdatami, i nie dojdzie do walk etnicznych będzie dobrze. Jeśli nie, to zapanuje anarchia. Gdy to nastąpi, wówczas będziemy prosić o pomoc – tak odpisałem ambasadorowi.

Wiem, ze po takim liście nawet nie muszę prosić o wasza modlitwę, nie, nie tylko za mnie – ale by Bóg nie dopuścił drugiej Rwandy, czy Jugosławii... Bóg zapłać.

Ufam, ze do czasu Zmartwychwstania, kraj ostygnie... i ze będzie zaczynał nowy czas – leczenia ran, zmartwychwstania. Nie składam jeszcze świątecznych życzeń... A jeżeli juz to życzę każdemu z was, każdej rodzinie, sąsiadom – ze wszelkich sil strzeżcie pokoju w waszych sercach, i wprowadzajcie pokój wśród was.

Ksiądz Zbigniew Łaś cmf
Modlitwy potrzeba DZIŚ.





sobota, 15 stycznia 2011



Boże Narodzenie 2003 i.....                           2010

Boże Narodzenie.....

To był dobry rok…., choć trudny, ten mijający dwu tysięczny siódmy.


Koniec roku skłania do podsumowań i refleksji. Piszę z lekkim opóźnieniem, ale mam dobre usprawiedliwienie – lekarskie. W świąteczne dni, od poniedziałku do piątku odwiedziliśmy z bratem Janem osiem najodleglejszych wiosek. W Soubre zastępował mnie ksiądz profesor z seminarium. Pisanie życzeń zaplanowałem po powrocie, tak by doszły na Nowy Rok. No, ale dopiero dziś mam na tyle sił, by usiąść i napisać przynajmniej do przyjaciół z rodzinnej parafii.

Od września 2006 znów pozostałem sam jako ksiądz w Notre Dame du Rosaire w Soubre. Współbrat iwlaryjczyk po trzech latach pracy z nami rozpoczął w Abidjanie przygotowania do wyjazdu na studia w Hiszpanii.

Sesja formacyjna katechistów z wiosek była pierwszym powodem do zadowolenia. Stawili się na nią katechiści z wszystkich wspólnot. Pracowaliśmy nad tym przez kilka lat. Zazwyczaj brakowało co najmniej pięciu wspólnot. Zatwierdziliśmy na tymże spotkaniu dwie nowe wspólnoty, zwiększając ich liczbę do 41. Wspólnie z katechistami zaplanowaliśmy prace na najbliższe miesiące i rozpoczęliśmy nowy rok duszpasterski na wioskach. Wizyty, egzaminy, udzielanie sakramentów...

Duszpasterstwo w mieście było drugim powodem do radości.
Na katechezę przyjęliśmy blisko 800 katechumenów. Wzrosła liczba dorosłych pragnących przyjąć chrzest. Zwiększyła się jak co roku liczba chrztów (przypomnę, ze tutaj chrzcimy przeważnie młodzież i dorosłych, niemowlaków chrzcimy niewiele). Wzrosła liczba regulacji małżeństw. Zaczyna przełamywać się utarty zwyczaj ślubów kosztownych z całą ”europejską otoczką”. Kilka pierwszych skromnych ślubów, w czasie codziennej mszy. Śluby z potrzeby uregulowania życia duchowego, z pragnienia przyjmowania komunii świętej.

Wielka radością było powstanie nowej grupy przyparafialnej: Apostolstwo Miłosierdzia Bożego. Tak, tak. Przepiękny obraz Jezusa Miłosiernego, który podarował mi Włodek przed 6-ciu laty, promieniuje nowym blaskiem we wspólnocie parafialnej. Święta Faustyna została patronka chrześcijan w jednej z dzielnic. Też za ich przyczyną wprowadziliśmy w parafii kult Serca Jezusowego. Dziwicie się zapewne gdy piszę: wprowadziliśmy..., no cóż, tu jeszcze wiele skarbów tradycji kościoła nie jest rozpowszechnionych na cały kraj. Trzeba mi było czekać jakiegoś ”znaku” z nieba, jakiejś okazji, by moc kolejny kult wyjaśnić, wprowadzić. Znakiem tym było żądanie wiernych, którzy zgodnie z wola św. Faustyny, chcieli uczcić święto Serca Jezusowego, a nie za bardzo wiedzieli jak. Gdybym wprowadził je wyłącznie z mojej inicjatywy, zapewne przeszło by bez echa. Raduje serce moje ta grupa, może szczególnie dlatego, ze modlitwa za księży jest ich pierwsza troska...

Co do prac budowlanych to niewiele się wydarzyło. Kończymy powoli nasz dom mieszkalny. Funkcjonuje też w nim kuchnia i jadalnia. Wykończone są wszystkie pokoje. Może na Wielkanoc się przeprowadzimy definitywnie?
Przed rozpoczęciem nowego roku duszpasterskiego pobudowałem też osiem pomieszczeń do katechezy. Nie chce nazwać tego salki katechetyczne, gdyż nie są to zabudowane sale, ale przystosowane do tutejszych warunków zadaszone pomieszczenia z ławkami, tablica.
Na wioskach pięć wspólnot planuje budowy nowych kaplic. Ponadto dostaliśmy z Rzymu zapomogę na budowę kościoła w wiosce-miasteczku oddalonym o 30km, gdzie biskup zapowiada otwarcie nowej parafii w niedalekiej przyszłości.

Mam tez pierwszych parafian - sponsorów na planowana dwudziesto stacyjna Drogę Różańcową. Teraz trzeba mi szukać artysty, który by mi wyrzeźbił to co chcę...

Jak my temu podołamy?

Tyle z radości. A trudy? Gdzież ich nie ma? Módlcie się jedynie proszę za nas. Jeżeli możliwe, wprowadźcie jakąś modlitwę za wstawiennictwem św. Antoniego Marii Klareta – Zgromadzenie nasze rozpoczęło w październiku Rok Jubileuszowy – 200-lecia urodzin naszego Założyciela – wielkiego misjonarza. Jemu też zawierzyłem nowo rozpoczęty rok duszpasterski i ufam, ze podołam.

Ks. Zbigniew Las – klaretyn Wybrzeże Kości Słoniowej - 01.01.2008