poniedziałek, 16 maja 2011

samochod misyjny po 'dzialaniach wojennych'... zerwane tablice rejestracyjne, napisy, i rozbrojona elektryka...

wtorek, 10 maja 2011

...... ciąg dalszy

Nasza Toyotka nie mogła tu zostać. Rozkaz był by ja przywieźć na komedę, a potem do siedziby prefekta. Zanim wsiadłem do auta dałem coś mechanikowi, który z bratem Janem odpalał auto w lesie. Zażądał 5 razy więcej niż to co oferowałem, ale to było do przyjęcia, dostał co chciał. W aucie ofiarowałem żołnierzowi od ochrony większa kwotę – ale i ten zażądał dwa razy więcej. Ubiliśmy targu na „połowie podwyżki”. Łobuzom nie dam, ale ty zarobiłeś (no, nie do końca zarobił, bo swojej misji nie wypełnił jak należało).


Autko którym przejechali przez 5 lat tysiące kilometrów w buszu, ostro ucierpiało. Kierownica porozkręcana, przełączniki świateł, migacze – dyndające luzem na kablach. Zdziwiłem się, gdy chciałem zgasić motor – nie było w stacyjce klucza...

Kilka minut później zatrzymałem się przy posterunku żandarmerii, przerobionym na komendę główna żołnierzy od ochrony miasta. Kapitan juz stał na drodze. Nie mogłem wyjść, bo hamulec ręczny nie trzymał auta na pochyłej drodze. Rozmawialiśmy przez okno auta. Najpierw zdał relację żołnierz-ochroniarz. Od razu zostali wezwani ci, którzy przechwycili auto z bratem Janem, na kilometr może przed miastem. Kapitan wiedział juz o ich wizycie na misji. Wykrzykiwał na szefa grupy, który z podniesionymi rekami – gest chyba przysięgi na najwyższego – że on w tym nie maczał palców, że przecież kapitan go zna, i on by się czegoś takiego nie dopuścił. Kapitan wiedział o akcji na misji zanim wysłuchał mojej wersji. Domyśliłem się że to sprawa telefonów prefekta. Kapitan kazał mi wskazać tego, który skierował na mnie bron. Odmówiłem, mówiąc że oni są odważnymi mężczyznami, wiedzą kto to był, wiec mu powiedzą. Rozmowę przerwał telefon do kapitana. Znów dzwonił prefekt. Zrozumiałem, że musiał pytać o mnie, bo zdenerwowany kapitan informował go że właśnie jestem cały i zdrowy, w tym moim aucie, i że rozmawiamy. Pod naciskiem kapitana i innych, wskazałem na dwóch podobnie ubranych, i prosiłem, by nie pytali więcej, bo nie wiem który z nich żądał pieniędzy.

Przed odjazdem kapitan dał nam do ochrony na trzy noce tego samego „strzelca”, którego posłał do eskorty auta.

Było juz po dwudziestej gdy dojechałem do siedziby prefekta. Zaparkowałem obok dwóch innych pick-up’ów schowanych tutaj przed łapczywością żołnierzy. Jak się okazało jedno z aut, już bez opon i nie wiadomo jakiego koloru, to auto samego prefekta, uprowadzone w pierwszym dniu i odzyskane po tygodniu – rozpoznał je tylko szofer... Ze zgaszeniem auta nie miałem problemu. Wszyscy młodzi kierowcy potrafią to zrobić – zdusiłem auto na jedynce. Pozostał problem świateł... Po dłuższym kombinowaniu udało mi się porozłączać odpowiednie kabelki. Zabrałem z auta motykę – po co ma tu leżeć, gdy może się przydać w ogrodzie. To moja zdobycz wojenna. Musiała należeć do tych, którzy odkryli auto i donieśli o nim żołnierzom. Używali jej do zdrapania napisów z drzwi.

Prefekt wspólnie z jakimś swoim ziomkiem siedzieli na tarasie, oglądali mecz pucharowy Manchesteru z kimś tam. Butelka niezłego francuskiego wina na stole. Dość rześki wieczór. Atmosfera na luzie, jakby przed chwila nie uczestniczył w całej tej nerwówce... Śmiali się z motyki w rekach białego proboszcza. Zamienił auto na motykę...! Cos tam o polskich misjonarzach wspomnieli, ze żyją z ludźmi, ze żyją tym co przepowiadają. To chyba w kontekście trochę innego stylu naszych poprzedników, misjonarzy – Francuzów. Wypiłem z litr wody. Nalałem sobie kapkę wina. Gdy zareagowali zdziwionym, udawanym zgorszeniem, wytłumaczyłem że to tylko tak, by skosztować czy lepsze od mszalnego? W końcu luźna atmosfera udzieliła się i mnie. Chciałem wracać do domu, piechotą w towarzystwie mojego wojaka... Odradzili, ze jednak niebezpiecznie, i że ten ziomek prefekta mnie odwiezie.

Pogaduchy trwały z dobra polowe meczu. W trakcie zadzwonił Jan. Bynajmniej, nie troszczył się o mnie, ale o rower – przyjechał do prefekta na swojej starej „ala-ukrainie” i postawił gdzieś pod drzewem. Chciał bym go „zabezpieczył”.


W drodze powrotnej znów zatrzymaliśmy się na posterunku wojska. Tym razem by zabrać reklamówkę z rzeczami naszego „ochraniarza”. Spotkanie przez szyby samochodów z kolega mojego kierowcy, jak się okazało też moim parafianinem, policjantem z plemienia baboule, który jako jedyny czekał otwarcie na przyjazd wojska i przyłączył się do nich od pierwszych chwil. Swoim - chyba swoim - mercedesem lata osiemdziesiąte, patrolował nocą miasto. Pozdrowił mnie, pochwalił się że jest w niedziele na mszach, ale z tyłu kaplicy, i słucha kazań i że nawet zapamiętuje co nieco. Pytania, które mi zadał chyba wołałbym nie słyszeć: „Jak to jest z tym „Nie zabijaj” bo my tutaj w tych dniach zrobiliśmy niejedno „puk – puk”. „ Odpowiedz znasz..., o resztę zapytasz kiedyś osobiście „Szefa”. Jechaliśmy już praktycznie jeden obok drugiego, dość wąska dziurawa droga miasteczka. Zresztą nie wiem czy pytał, by usłyszeć odpowiedź, czy też, by się podzielić tym czym żyje. Wyprzedził nas z fantazja i sypnął kurzem spod kol. Kilometr dalej zadzwonił do kierowcy, ale rozmawiać chciał ze mną. „Donosił”, że ten co mnie wiezie też jest katolikiem, ale że ma pod łóżkiem swojego bożka pogańskiego i do kościoła nie chodzi. Mam go nawrócić! No tak. Uspokoiłem go, ze gościu już się „wyspowiadał” w czasie rozmowy u prefekta, i że przekonuje nas do pogaństwa. Ponoć lepiej chroni, gdy ten garnek co trzyma pod łóżkiem, w którym mieszka moc jego boga, tak sobie rano i wieczorem weźmie w ręce i potrzyma, pogada do niego. Po chwili byliśmy na misji. Tu kończył się ten wieczór, jak nierealny film, w którym przyszło mi grac...

Chłopaki oczywiście czekali szukając jakiś wiadomości na kilku jeszcze działających kanałach. Coś przegryzłem. Nakarmiliśmy i zainstalowaliśmy „żołnierza”. Była prawie dwudziesta druga. Dość długo jeszcze siedzieliśmy z Jaskiem. Dopowiedział mi historię z lasu. Żołnierzyki złodziejaszki, domagali się najpierw okupu 1.000.000 (ok. 1400 Eu) by Jan mógł odwieźć auto do kapitana – czyli ich zwierzchnika. No w końcu biały ich wystrychnął na dudka dwa razy: ukrył auto, a gdy je znaleźli, to był szybszy. Gdy Jan ze spokojem zabrał tablice rejestracyjne i ruszył piechotą w stronę miasta, oznajmiając, że maja sobie auto zabrać, bo on tylu pieniędzy nie ma, po chwili dyskusji miedzy sobą dogonili go. „ Ty, biały, to ile możesz dać? Musieli się zdziwić, gdy rzucił im, że może znajdzie jakieś 50.000 (ok. 80 Eu). No ale przystali i na ten lup...

Na misji schroniła się rozdygotana ze strachu właścicielka pola – lasu, która pomagała nam chować auto. O tym ani ona ani nikt z nas nie pomyślał, co będzie gdy jednak auto na jej terenie odkryją? Kilka dni później przeszukiwali teren szukając broni...