wtorek, 23 sierpnia 2011

Napad na misję.... część 1

Jestem w Polsce chociaż nie jest to rok mojego urlopu.

Ewakuowałem się z Wybrzeża Kości Słoniowej i nie wiem kiedy tam wrócę...

To trzecie opowiadanie po-wojenne z misji w Soubre przedstawia wydarzenia które powracającą w każdym z moich śnie, w każdej chwili wyciszenia.

Była to noc z trzydziestego czerwca na pierwszego lipca tego roku. Nieszporami rozpoczęliśmy świętowanie Najświętszego Serca Jezusowego. Od połowy czerwca byłem sam na parafii. Brat Jan i brat Kazimierz pojechali na urlop, dołączając do ks. Wojciecha, który wyjechał w maju. Na misji zamieszkało dwóch młodych mężczyzn. Jeden w pokoju brata Jana po drugiej stronie budynku kaplicy w którym mieści się również biuro parafialne prowadzące do mojego pokój. Drugi w budynku plebani oddalonym troszkę od kaplicy. Oni stanowili moje „nocne zabezpieczenie” w tym sensie, że gdyby cokolwiek się działo, ktoś z nas trzech zdąży wezwać pomoc.

Zazwyczaj kładę się spać około północy. W te czwartkową noc musiałem posiedzieć trochę dłużej. Po sobotnio-niedzielnych egzaminach sporządzam listę dzieci i młodzieży dopuszczonych do chrztu.
W tym niespokojnym, wojennym roku jest ich tylko około sześćdziesiątki.


Dochodziła godzina pierwsza w nocy. Porządkowałem dokumenty, zacząłem czuć znużenie, jutro dokończę. Nagle w cisze nocy wdarł się jakiś podejrzany szum. Znam na pamięć wszystkie możliwe odgłosy domowego obejścia. Ten hałas był obcy, wrogi. Niemal jednocześnie z myślą: „nadchodzi niebezpieczeństwo” usłyszałem odgłosy uderzeń w drzwi wejściowe do biura. Odruchowo wyłączyłem komputer, złapałem za telefon i kartkę z przygotowanymi od dawna numerami telefonów. Otwarłem drzwi mojego pokoju i wrzasnąłem: „Dzwonie po policje!”. Zamknąłem drzwi i zabarykadowałem się stołem z fotokopiarka stojącą tuż obok. Rozłączyłem komputer i wrzuciłem go na szafę – gest który stał się moim zwyczajem od niemal czterech miesięcy. Zapierając się przyciągnąłem do stołu z fotokopiarką szafę. Jednocześnie wybrałem numer telefonu kapitana, szefa bezpieczeństwa miasta. Nie odebrał telefonu. Spróbowałem więc dzwonić do Prefekta miasta. W chwili gdy ktoś odbierał telefon z trzaskiem tłuczonego szkła wyleciała szyba w oknie i ukazała się ręka z pistoletem. Firanka i zasłony uniemożliwiały z zewnątrz zlokalizowanie miejsca gdzie stałem. Oparty o szafę usiłowałem nie dopuścić do otwarcia drzwi. Zamek puścił jednak pod uderzeniami łomu. Napastnicy zdołali uchylić drzwi na tyle, by włożyć broń. Padło pytanie „Otwierasz, albo będziemy gadać inaczej !” Odpowiedź była natychmiastowa:
Ok, uspokójcie się, otwieram, otwieram”. Jeszcze, wyrzucając baterie z telefonu wpakowałem go do kosza z brudna bielizną. Ledwo co odsunąłem szafę, pod naporem dwóch mężczyzn drzwi otwarły się przesuwając stół z dość przecież ciężką fotokopiarką. Było ich trzech którzy wpadli do pokoju. Nie byli zamaskowani – widać nie obawiali się że biały człowiek może ich rozpoznać, zapamiętać ich twarze. Pistolety w dłoni. Kazali mi dać pieniądze. Nie próbowałem nic kombinować ani dyskutować. Otwarłem szufladę biurka, pokazałem pudełko z pieniędzmi, tymi na bieżące wydatki. Niewiele tego zostało gdyż wieczorem grubą kasę przełożyłem do skrytki. Gest pistoletem i pytanie czy to tylko tyle?! Podniosłem kilka kartek na których leżało pudełeczko i wskazałem na banknoty „ukryte” pod spodem. Popchnęli mnie na fotel obok biurka, oceniwszy niewielką ilość pieniędzy zażądali pokazania reszty. „Mam jeszcze ale w monetach z niedzielnej składki” - mówiłem wskazując najniższą półkę z książkami. Rzucili się na tę „ciężką zdobycz” lądując wszystko do jakiegoś worka. Na szczęście było trochę tych drobniaków co chyba przekonało ich, że grubszej forsy już nie znajdą. „Dawaj Euro. Mówili nam że ty masz tu Euro !” „ Mam trochę w portfelu.” „ Dawaj portfel”. Wstałem by znaleźć saszetkę z dokumentami i portfelem. Wszystko ułożone od dawna w jednym miejscu, na wypadek gdyby trzeba było się szybko zwijać... Ale już jej tam nie było. Poganiany przez jednego z nich tłumaczę, że nie ma tam gdzie położyłem, wiec któryś z nich musiał to już zabrać. Ten sam człowiek który mnie poganiał krzyknął na swoich kompanów że mają natychmiast przynieść mu torebkę z portfelem. Bez zastrzeżeń rozkaz został wykonany. Trójka mężczyzn rzuciła się na portfel. Jakież było ich rozczarowanie gdy znaleźli jedynie 25 Euro, może z 15 dolarów i 100 polskich złotych. „Jesteś Francuzem?” „Nie. Jestem Polakiem”. „Pola... co ?” „Polakiem”. „Słuchajcie - skorzystałem z okazji że oni pytali - weźcie sobie co chcecie, ale proszę zostawcie mi papiery, paszport. Wam to do niczego nie potrzebne, a ja będę miał na prawdę dużo kłopotów”. Ku mojemu zdziwieniu padł rozkaz : „Daj mu papiery.” Jeden z drabów rzucił mi paszport na ziemie. Podał portfel i kazał wyciągnąć papiery. Pierwszą kartką był obrazek Świętej Faustyny. Podałem mu go mówiąc żeby sobie go zachował, a ja się będę za niego modlił. Machnął nade mną ręką ale mnie nie uderzył. Krzyczał że mam się pośpieszyć, a ten obrazek mu na nic potrzebny. Już nie kombinując powyciągałem polski dowód osobisty, prawo jazdy i pozostałe karteczki z rożnymi zapiskami. Wyrwał mi mój już dość sfatygowany pusty portfel i wrócił do przeszukiwania pokoju. Zostałem na jedynym pustym metrze kwadratowym pokoju, obok łóżka i wejścia do łazienki. Uklęknąłem, ściągnąłem z palca różaniec, prezent od mojego brata, z którym nigdy się nie rozstaje i zacząłem się modlić. Nie patrzyłem na nich. Specjalnie opuściłem głowę, by nie śledzić co robią, by nie dać im wrażenia że się im przyglądam. Oni również przestali się mną przejmować zajęci przekopywaniem wszystkiego. Chyba po pierwszej dziesiątce różańca skończyli. „Kładź się na brzuchu, ręce do tylu. Powiążę cię”. Próbowałem tłumaczyć że to nie jest konieczne, że i tak za nimi nie wybiegnę, są przecież uzbrojeni. Jeden ze zbirów wyrzucał bieliznę z kosza na pranie. Znalazł telefon. Ze złością rzucił: „Ty biały, schowałeś telefon !” „No, przepraszam, a ty byś nie schował?” odpowiedziałem spokojnie. I tym razem też nie dostałem w gębę... Ciągnąłem dalej: „Słuchaj, weź telefon bo go znalazłeś, ale zostaw mi proszę karty (telefon na dwie karty sim) – mam tam wszystkie numery z Polski, to polska komórka, rodzina, przyjaciele...”. „Zostawcie mu kartę” padł rozkaz, który ponownie bez zastrzeżeń został wyegzekwowany. Szykowali się do wyjścia. Czekali na tego który mnie wiązał. Gdy krępował mnie kablami urządzeń elektrycznych, które znalazł obok, drutem od telefonu, zdałem sobie sprawę, że w palcach ciągle trzymam złotą obrączkę różańca. Mimo iż próbowałem ją ukryć nie możliwym było, by jej nie dostrzegł. Nie wziął mi jej jednak. Może myślał że jest to mój amulet a obcych amuletów zasadniczo się nie dotyka?

Minęło może piętnaście, może dwadzieścia minut od ich wtargnięcia, może więcej. Kilkakrotnie wrzeszczeli: ”Dzwoniłeś na Policje?!” Nie wiem czy to było pytanie, zarzut czy stwierdzenie. Zapewniałem ich że dzwoniłem, ale że nikt nie odebrał telefonu, co zresztą było zgodne z prawda. Poza tym, miałem wrażenie, że wiedza iż policja i tak się nie zjawi...

Któryś z nich zaproponował „Rozwalmy go”, ale pozostali nie podjęli nawet tej myśli. Inny proponował, by wziąć samochód, łatwiej im będzie zwiać. „Bierzcie jeśli chcecie, kluczyki są na biurku obok świecy. Ale nie radzę, bo samochód już raz był w rękach żołnierzy i odebraliśmy go. Wszyscy w mieście znają to auto więc możecie szybko wpaść”. Poskutkowało.
Zniknęli, pozostawiając mnie powiązanego jak zwierzaka. Poleżałem krótka chwilę nasłuchując czy któryś z nich nie wraca, by jeszcze coś zabrać. Z uwolnieniem rąk nie miąłem żadnych problemów. Rozwiązanie poplątanych kablami u nóg okazało się niemożliwe wiec pozrywałem je. I tak nie przydadzą się już więcej – ich urządzenia powędrowały z nowymi właścicielami.

Wyszedłem z pokoju. Wchodząc do kaplicy spojrzałem przelotnie na rozkopane drzwi. Nie puściły przy zamku wzmocnionym po niedawnym włamaniu „w samo południe”. Musieli dosłownie „rozkopać” dolną partie drzwi, by ustąpił i zamek. Nie rozglądając się nawet udałem się prosto przed Tabernakulum po drugiej stronie kaplicy. Wokół panowała niczym niezmącona cisza. Uklęknąłem przed Najświętszym sakramentem i długą chwilę dziękowałem Bogu za opiekę. Cokolwiek by nie mówić: „Włos z głowy mi nie spadł”, cala reszta...


sobota, 20 sierpnia 2011

Kryzys na Wybrzeżu trwa....





Mimo że nowy prezydent rozpoczął już swoje urzędowanie w kraju nadal jest niespokojnie, wiele osób nie odważyło się wrócić do domów i emigruje do krajów sąsiednich, np. niespokojnej do niedawna Liberii.....