Oczywiście wierni jeszcze się nie zeszli. Czekają na sygnał – kilkanaście uderzeń w podrdzewiałą felgę ciężarówki zawieszoną na gałęzi koło kaplicy. Wierni rozpoznają ten dźwięk. Inne kaplice maja mniejsze felgi, które dźwięczą inaczej… Zanim zacznie się obrządek podania wody, powitania i wymiana nowin, wchodzę na chwilę do kaplicy, głównie po to by zrobić znak krzyża i podziękować za szczęśliwe dotarcie, ale przy okazji lustruję przygotowanie kaplicy do mszy. Dziś jest w porządku. Wracam do szefa chrześcijan i katechisty czekających na mnie przy stoliczku z fortuny. Następuje obrząd powitania - cenna afrykańska tradycja. A w tym czasie schodzą się wierni. Każdy podchodzi podać mi rękę. Kontroluję teksty liturgiczne i śpiewy przygotowane przez prowadzących liturgie. Rozmawiamy z katechistą o ewentualnych problemach wspólnoty, które trzeba by poruszyć z wiernymi. Około dziewiątej widzę, że kaplica jest już prawie zapełniona, znak, że mogę przystąpić do sakramentu spowiedzi. Katechista zaczyna modlitwę różańcową, a ja na zewnątrz kaplicy spowiedź. Gdy skończę rozpocznie się msza święta.
Kilkanaście minut przed dziesiątą podchodzę do stołu-ołtarza w tanecznym rytmie wybijanym na tam tamach… Rozpoczyna się msza. Prowadzona w języku francuskim, z tłumaczeniem na dwa języki tubylcze. Rozkładam na ołtarzu śnieżno-biały korporał, puryfikaterz, palkę… ślicznie wyhaftowane przez Gosię, specjalnie dla misjonarza. Przywodzą na myśl to wspaniałe małżeństwo, moich przyjaciół Marka i Gosię, niosących z ufnością krzyż nieuleczalnie chorej córeczki. Są tu ze mną w tej chwili. Wyciągam i całuję misjonarski krzyż kładąc go na ołtarz. Ten krzyż, to też prezent – od Joli siostry klaretynki, przyjaciółki z oazowych lat. I ona jest ze mną, tu w tej misyjnej betlejce, gdzie prostota kontrastuje z bielą ołtarza i cudem, który się na nim za chwilę wydarzy. Kaplica mieści ponad sześćdziesiąt osób. Tłoczno, część wiernych siedzi na dworze. Ci mają najlepiej… Wewnątrz zaczyna się upał nie do wytrzymania. Moja głowa niemal sięga blaszanego sufitu. Na “Ojcze nasz” czuję pot ściekający po całym ciele. Msza trwa około dwie godziny głownie przez śpiewy i tłumaczenia. No, ale maja msze raz na dwa, trzy miesiące…
“Idźcie ofiara skończona”. Ludzie wysypują się z kaplicy. Trwa atmosfera radości, braterstwa. Kilkanaście minut zajmuje mi sprzedaż dewocjonaliów, jest to jedyna okazja dla moich wiernych zaopatrzenia się w te rzeczy. W tym czasie kobiety przynoszą posiłek. Dwa oddzielne garnki dla mnie i szefów wspólnoty. Ogromna micha ryżu i kociołek sosu do podziału dla wszystkich. Dziś kurczak w sosie z czegoś, rozdrobniony na dziesiątki kawałków i ryż. Palący sos. Nie zwracam na to uwagi. W ogóle nie zwracam uwagi na to, co jem. Wszyscy spożywamy ten sam posiłek, więc dlaczego miałbym mieć jakieś problemy?
Słońce przeszło już dobrze poza punkt zenitu, gdy poprosiwszy o drogę – to drugi afrykański obyczaj, tym razem przy odjeździe – wsiadam na motocykl i ruszamy w stronę auta. Tym razem bez koguta. Choroba kur w wiosce. Nie odjeżdżam z pustymi rękami: dostałem ofiarę za mszę świętą i drobną kwotę na paliwo do auta. Zaczynam czuć poobiednią ociężałość. Wiatr chłodzi rozpaloną głowę w kapeluszu ze słomy, wypłowiałym od słońca. Mam go od czterech lat. Droga powrotna niczym nie przypomina rześkiej przejażdżki poranka. Upał. Pył. Na głównym trakcie raz po raz mijają mnie ciężarówki wzbudzając tumany kuzu. Chwilami jadę jak we mgle. Jest dobrze po piętnastej gdy docieram do jeszcze uśpionej upałem misji. Teraz kąpiel. Rudobrody – myślę o sobie patrząc na spływające strugi czerwonej wody – zmywam z siebie pył podróży. Jeżeli nikt nie przyjdzie do kancelarii będę miał z półtorej godziny odpoczynku. Na siedemnasta trzydzieści mam umówioną pierwszą grupę animatorów katechezy młodzieży i dorosłych, z którymi przygotowuję katechezę na najbliższą sobotę. O osiemnastej wspólnotowe nieszpory i różaniec z dość licznymi parafianami, którzy przychodzą na wieczorną mszę. Po mszy jeszcze jedna grupa animatorów. Jest dobrze po dwudziestej, gdy zasiadamy z bratem Janem do stołu. Na niebie rozświetlonym półksiężycem, nie ma najmniejszej chmurki, jednakże wiatr przywiewa nam chłodniejsze powietrze, znak, że gdzieś niedaleko przeleciał monsunowy deszcz, nadzieja, że nocą doleci i do nas. Teraz czas dla wspólnoty i dla mnie. Całodniowe zmęczenie wychodzi dopiero przy posiłku. Myślę o poczcie elektronicznej, na którą trzeba by odpisać i ograniczam się jedynie do ściągnięcia nowej… Środa jest jednym z najpracowitszych dni na misji, jutro może zdobędę siły na napisanie kilku słów. Ostatnie godziny dnia uciekają prawie na niczym. Jest północ gdy zamykam brewiarz dziękując Panu za kolejny przeżyty dzień, powierzając nadchodzące godziny spoczynku. Wilgotne ciepło nocy znów daje wytchnienie po upale dnia. Jutro czwartek. Msza rano. Pora iść spać.
O. Zbigniew Łaś - klaretyn, cmf.
Soubre maj 2005
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz