Opisuje z pewnym opóźnieniem, chciałem ochłonąć to raz, i nie chciałem was niepokoić od razu po pierwszym liście...
Oprócz samochodu osobowego mamy również Toyotę pick-up 4x4 – dar Miwa Austria. To ten którym odwiedzaliśmy nasze liczne wioski. W dniu „najazdu” na miasto, rano, około ósmej godziny otrzymaliśmy informację, że właśnie takie auta przyciągają żołnierzy republiki, i że misja w Daloa została ograbiona z aut. Brat Jan schował auto w lesie. Od tego momentu drżeliśmy niemal codziennie, czy go ktoś nie odkryje. Ponoć schowek tak odległy, że nie ma mowy by ktoś tam zaglądnął – tak twierdziła właścicielka lasu (kilka hektarów obsadzonych specjalnymi, szybko rosnącymi drzewami). Co dwa dni nasz ogrodnik jeździł doglądać auta.
Właściwie juz przestałem się o nie martwic, gdy w środę, dokładnie tydzień po pierwszej wizycie sołdatów, brat Jan przyniósł mi wiadomość: „auto już jest odkryte, wydrapane wszystkie napisy Misja Katolicka. Próba odpalenia auta „na druty” nie powiodła się, wiec jeszcze jest w lesie.
Szybka decyzja – „Jedź do Prefekta” tylko on może coś konkretnie poradzić i zadziałać. Po dwóch godzinach, około osiemnastej, brat Jan przyjechał w samochodzie Prefekta, z mechanikiem i żołnierzem przydzielonym przez kapitana od ochrony do eskorty naszego auta z lasu do miasta. Jan w pośpiechu zabrał klucze do Toyoty, moją latarkę – za niecała godzinę zapadać będzie noc - i pojechali. Ja zaś jak zawsze odprawiałem wieczorną środowa mszę, wypatrując co chwila czy Jan juz nie wraca. Po dziewiętnastej jest juz ciemno, zmierzch trwa tutaj niecałe pół godziny. Około dziewiętnastej trzydzieści Jan przyjechał nasza Toyotą, ale nie sam. Towarzyszyło mu już sześciu innych „żołnierzy”.
Nie było czasu na rozmowę. Rzucił tylko w progu: „Daj szybko 50.000 (odpowiednik 80 Eu), jestem zmęczony i mam dość”. Za nim, uzbrojony w kałasznikowa, stal „żołnierz”, tylko, że nie ten który był przydzielony do obstawy. Szykując pieniądze, zadzwoniłem do prefekta. Wszystko toczyło się wartko jak w filmie akcji. Wyszedłem do „gościa” wrzeszczącego już że mam się pośpieszyć. Trzymając pieniądze w ręce stałem przed żołnierzem, rozmawiałem przez telefon z szefem miasta, który czekał na informacje o aucie. Żołnierz coś na mnie wrzeszczał. Prefekt pytał czy to na mnie tak ten ktoś wyzywa, ja mu na to że nie tylko wyzywa, ale właśnie repetuje bron kierując ja w moim kierunku... Sam właściwie patrzyłem i mówiłem, nie wierząc że to się naprawdę dzieje. Widząc że nie zrobił na mnie większego efektu swoim gestem, zaklął i kazał mi przynieść forsę do auta. Poszedł a ja wróciłem do siebie. Prefekt się rozłączył. Domyśliłem się, że będzie dzwonił do ich szefa. Po dłuższej chwili wyszedłem i chowając się w mroku kaplicy chciałem zobaczyć, czy sobie pojechali, czy nie. Myślałem że mnie nie zauważa. Zauważyli. Tym razem jakiś inny wrzasnął bym w końcu przyniósł te pieniądze. Wróciłem po przygotowana kupkę, jak najdrobniejszych banknotów. Gdy podchodziłem do „gości” znów zadzwonił telefon. Ponownie prefekt, i to w momencie, gdy żołnierzyk wykrzykiwał, że prefekta ma w ...., a ich kapitan nie ma z tym nic wspólnego, i że dlaczego komplikuję i mieszam w „umowie” jaka mieli z bratem!? Niewiele się zastanawiając wcisnąłem mu słuchawkę do reki, przyłożyłem do ucha, prosząc by sam powiedział prefektowi co o nim myśli. Gdy po chwili warczenia do słuchawki, zorientował się że rozmawia rzeczywiście z prefektem, zmienił ton. Już nie chodziło o „jakiś okup, ale o pomoc w zakupie benzyny.... nie słuchałem o czym mówili. Podszedłem z pieniędzmi w garści do pozostałych. Stali przy ciągle zapalonym aucie, zaparkowanym w bramie misji tak, by nikt nie mógł wejść ani wyjść. Zacząłem rozmawiać. Nie pamiętam co i jak dokładnie mówiłem. Pokazując „drobniaki” wyjaśniałem im, że okradają sami siebie, bo te pieniądze to ich matki przynoszą na tacę w niedzielę, aby ich „człowiek boży” tu mógł żyć i pracować. Że w tamtym tygodniu „ukradli” nam jeden samochód, a dziś atakują misję i księdza z powodu drugiego. To atakowanie misji im się wyraźnie nie spodobało i zaczęli się rzucać, ze „źle mówię”. Przeprosiłem, że to oczywiście nie oni atakują, ale że ja nie wiem, jak nazwać ich wizytę z bronią w ręku, w nocy po pieniądze? Pewnie, kiedy nasz nowy prezydent dowie się o tym, że jego żołnierze „odwiedzają w ten sposób misje katolickie” to na pewno będzie z nich bardzo dumny... Tamten od telefonu właśnie skończył i podchodził do nas, gdy jeden z moich słuchaczy, zamachawszy rękoma w geście odpychającym, dał hasło : „ Zostawmy mu jego auto, z jego pieniędzmi, i jedziemy, a jego niech bóg błogosławi.....” Nie do końca wiem, który z bogów słucha tak złorzecząco i szyderczo brzmiących modlitw jak te, co usłyszałem przed chwila... Was tez niech Bóg strzeże na tej waszej wojnie.... Tego juz chyba nawet nie dosłyszeli, pakowali się do swojego auta.
c.d.n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz