Pomyślałem o chłopaku, który mieszka w pokoju brata Jana. Wyszedłem na zewnątrz, podszedłem do drzwi pokoju i cicho zawołałem go po imieniu: „Ange”. Otworzył od razu. Widać nasłuchiwał co się dzieje. „Nic księdzu nie jest? Nic księdzu nie zrobili?” Poinformował mnie, że od razu gdy usłyszał łomot do moich drzwi zadzwonił do Prefekta miasta. Dogadał się z nim. Prefekt rozpoznał numer naszego telefonu wiec wziął sprawę na poważnie. Poinformował kogo trzeba.
Wróciliśmy z Ange’m do mojego pokoju. Wśród porozrzucanych dokumentów próbowałem znaleźć tę kartkę z numerami telefonów. W końcu Ange podał mi numer do Prefekta. Chyba znów go obudziłem. Powiedziałem, ze już po wszystkim. On wyjaśnił że Policja i służba bezpieczeństwa miasta zostały poinformowane od razu po telefonie od Ange’a. Gdy po godzinie od naszej rozmowy nikt nie zjawił się na misji, zadzwoniłem raz jeszcze do Prefekta. Tym razem nie odebrał telefonu.
Bezskutecznie poszukiwałem w walających się wszędzie papierach kartek z numerami telefonu do Prowincjała, do biskupa i do superiora w Abidjanie. W końcu, używając polskiej karty i telefonu od Ange’a mogłem dodzwonić się do Prowincjała. W Polsce musiało być około czwartej nad ranem. Poinformowałem co się stało, i poprosiłem by organizował z naszymi czarnymi współbraćmi zastępstwo na parafii w Soubre: do końca przyszłego tygodnia, mówiłem, chcę znaleźć się w Polsce. Obiecał oddzwonić rano. Do biskupa się nie dodzwoniłem. Powiadomiłem o całym zajściu i o mojej decyzji opuszczenia Wybrzeża jeszcze jedynie współbrata z Abidjanu.
Czas mijał powoli i dłużył się niemiłosiernie. Równie powoli ogarniało mnie znużenie i świadomość tego co przeżyłem. Bezradnie, bez sensu, bez celu przyglądałem się poprzestawianym meblom, powywalanym walizkom, porozrzucanym papierom, podnosząc i przekładając z miejsca na miejsce jakieś rzeczy. Dochodziła piąta rano. Poprosiłem Ange’a by pozostał w biurze a ja spróbuję się zdrzemnąć. Usadowił się na krześle, a gdy po chwili tam zajrzałem, drzemał. Okryłem go jakimś kocem a sam w ubraniu wyciągnąłem się na łóżku i zasnąłem. Jak co dzień, nawet w te dni gdy msza jest wieczorem, przed siódmą do kaplicy zaczną przychodzić pierwsi wierni. Mogłem i tak spać spokojnie – nawet gdyby ktoś tu wszedł, widząc pozostawione pobojowisko, sadzę że niczego więcej by nie ukradł.
Krótko po siódmej zawiadomiłem sąsiadujące z nami przez płot siostry. Przyszły od razu. Jedna z nich przyniosła aparat fotograficzny (mój zmienił właściciela). Inna poszła po chleb. Wspólnie zjedliśmy śniadanie. Cieszyłem się jak nigdy z ich obecności.
Policja zjawiła się około dziewiątej rano, by złożyć wyrazy współczucia, i spisać protokół. Przyjechał również Prefekt w towarzystwie proboszcza sąsiedniej parafii i jakiegoś wojaka. Przyjąłem wyrazy współczucia, ale prywatnie, na stronie zapytałem Prefekta, dlaczego nie chce przyznać że tak na prawdę to on do końca nad nikim nie panuje. Skoro na jego rozkaz, najwyższego reprezentanta władzy w mieście i województwie, nie pojawił się na misji żaden żołnierz ani policjant, to o czymś to świadczy.
Po ich odejściu przyszli jeszcze żandarmi – i znów ten sam scenariusz pytań i narzekań. Potem jeszcze jakiś lokalny dziennikarz z gazety o nie wiadomej mi opcji politycznej, którego odesłałem na inny dzień wymawiając się zmęczeniem.
Prowincjał zadzwonił rano, tak jak obiecał. Mogłem przygotowywać się do opuszczenia misji. Współbracia w Abidjanie dostali zalecenie zorganizowania zastępstwa w Soubre.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz