To już miesiąc od powrotu i zdążyłem złapać dawny rytm życia i codziennej pracy na misji – parafii. Ale zanim na nowo rozpocznę „blogowanie” opowieści o misyjnym życiu, chciałbym zamknąć mój pięciomiesięczny pobyt “ewakuacyjny” w Polsce. Chciałbym go zamknąć prostym podziękowaniem, szczerym “Bóg zapłać” osobom, które pomogły mi odnaleźć spokój serca.
Ojcom dominikanom w Borku Starym. O. Romanowi, który przygarnął mnie w pierwszym tygodniu po powrocie do kraju, na moje dni wyciszenia – ucieczki do wnętrza i który zawsze wierzył że wrócę. Księdzu Rajmondowi z mojej rodzinnej parafii w Suchej Górze, i Wilfridowi proboszczowi z Komprachcic. Piotrowi – księdzu poecie o otwartym sercu i domu. Piotrkowi z samotnej plebanii na Bawarii. Ks. Jozefowi proboszczowi ze Spytkowic – parafii chrztu moich rodziców, i mojej parafii „od serca…” I o Pawle,
kuzynie, który kapłaństwo przedłożył nad hokejowa karierę, też nie zapomnę. I o Pawle z Kalonki od Ojca Pio i o. Czesławie od Świętej Rodziny pamiętam. Prowincjałowi za zrozumienie i Wojtkowi za otwarcie drzwi zakonnego domu na czas “przeczekania” dziękuje. I każdemu ze spotkanych współbraci księży, kleryków, nowicjuszy. I współbraciom mojego brata na Brooklynie za książki o zaufaniu bezgranicznym modlitwie wstawienniczej...
Matce Generalnej Sióstr Michaelitek z Miejsca Piastowego: „Bóg zapłać Natka” – spotkanie z tobą, misjonarką od tak dawna jak ja i mateczką przełożoną od paru lat , bardzo dużo mi dało.... Siostrze Małgosi co przypieka się w palącym słońcu Malii... Siostrzycom Klaretynkom co obiecały modlitwę...
Spytkowice, moje ukochane miejsce na ziemi…, i ukochana ciocia i wujek, którzy ofiarowanym cierpieniem i różańcem dopomagali mi w trudnych chwilach pierwszych tygodni w Polsce. A przed powrotem do Afryki z kilkoma spytkowiankami, obdarzyli darem “apostolskiej Margaretki”.
O bracie moim mówić nie sposób, i ogarnąć czym dla mnie był i jest… Z wszystkich rodzinnych spotkań nikogo nie wymienię po imieniu: i tak wiecie że jesteście w moim wdzięcznością wypełnionym sercu. A gdy pomyślę o przyjaciołach z Lodzi, jak z rodzinnego domu...; z Suchej Góry, Tapkowic, Tarnowskich Gór, Wrocławia, Królowej i Brooklynu. Ileż ja dobra otrzymałem od każdego z was ! Zło które mnie dotknęło nie może się mierzyć z dobrem, którego doświadczyłem w tych miesiącach wewnętrznej walki z lękiem przed powrotem.
Co przeważyło szale powrotu, i to w czasie, gdy napływały wiadomości o powtarzających się co noc napadach na katolickie misje w moim misyjnym kraju ? Na pewno świadomość ze moi dwaj współbracia tam są i pracują, tak jak i inni koledzy misjonarze. Decyzja powrotu koniecznie przed Bożym Narodzeniem przyszła w czasie kilkudniowego pobytu we Wrocławiu, w domu formacyjnym, który przygarnął przed 32 laty młodzieńca marzącego o byciu misjonarzem. “Powrót do źródeł” tak to pięknie nazywają…., i chyba nie bez przyczyny. Chwile zadumy przy grobie Biskupa profesora Wincentego Urbana; chwile spędzone w kaplicy, która praktycznie nie zmieniła się od czasu moich ślubów wieczystych i diakonatu; przebiegnięte kilometry ścieżek parku okalającego nasz dom, tych samych ścieżek co przed laty… Trudno byłoby nie odnaleźć siebie sprzed lat.
I jeszcze łaska przemodlenia problemów nad grobem Rodziców nie tylko w przecudowny dzień Wszystkich Świętych na suchogórskim cmentarzu...
Bóg zapłać Lucce i Irkowi za niemalże rodzicielskie łzy przy pożegnaniu - niech dobry Bóg czuwa nad wami.
A ci, do których w tym roku nie dotarłem, niech mi wybaczą: musiałem najpierw dotrzeć do siebie, by moc być z wami, a to nie było proste.
Ale teraz postaram się być.
13.01.2012
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz