piątek, 31 grudnia 2010
środa, 15 grudnia 2010
Katechizacja na Misji w Soubre, cd.
Na dwa tygodnie przed rozpoczęciem roku duszpasterskiego ogłaszamy spotkanie animatorów katechezy i kandydatów na animatorów. Blisko jedna trzecia naszych ewangelicznych ”robotników – żniwiarzy, misjonarzy Słowa Bożego” to ludzie dorośli. Pozostali, to młodzież, nierzadko dopiero co bierzmowana, która czuje się powołana do tego, by mówić o Bogu ich rówieśnikom. Wśród dorosłych są nauczyciele. Niektórzy uczą katechezy od lat. Z nimi praca jest łatwa. Co prawda nie mają wiele wiedzy biblijnej i katechetycznej, ale mają podstawy pedagogiki. Animatorzy - młodzi, dysponują wiadomościami uzyskanymi przed bierzmowaniem i wielkim entuzjazmem, który nie zawsze jednak idzie w parze z wytrwałością.
Jak udaje nam się utrzymać katechezę na odpowiednim poziomie z animatorami nie mającymi odpowiedniej formacji?
Przede wszystkim prowadzimy z nimi przygotowania do każdej lekcji katechezy. Jest to zarazem dobra forma pogłębiania ich wiedzy religijnej. Od kilku lat Kościół na Wybrzeżu dysponuje ujednoliconymi podręcznikami do katechezy. Ich treść i metodologia pozostawiają jednak wiele do życzenia..... Ponadto nie istnieją konspekty do tychże podręczników. Odpowiedzialność nas księży i braci w tej dziedzinie polega więc na stworzeniu konspektu do każdej lekcji katechezy, na spotkaniu się z animatorami poszczególnych grup i nauczeniu ich w najmniejszych szczegółach tego co i w jaki sposób maja przekazać katechumenom. Jest to ta najważniejsza praca katechetyczna, z tygodnia na tydzień, przez cały rok duszpasterski.
Drugą rodzaj formacji nazwałbym “ogólna formacją chrześcijańska”. Realizowana jest poprzez weekendy formacyjne. Chodzi w niej o pogłębienie wiedzy religijnej naszych wolontariuszy, wiedzy którą otrzymali kiedyś w latach katechezy. Skądinąd są objęci tą formacją wszyscy zaangażowani w życie parafii, odpowiedzialni za Wspólnoty Podstawowe Kościoła, za grupy i ruchy parafialne, członkowie Rady Parafialnej. Weekendy formacyjne organizowane są trzy razy do roku. Podstawą tej formacji jest katechizm Kościoła Katolickiego Jana Pawła II.
W odpowiedzi na zapotrzebowanie wiernych prowadzimy również raz w tygodniu w ramach kazań na mszy wieczornej nauczanie na bazie Katechizmu. Liczni wierni otwierają wówczas książeczkę otrzymana dzięki wsparciu naszych dobroczyńców.
Oto pokrótce opisane/przedstawione formy formacji animatorów, tych, którzy prowadzą katechezę, pierwsza ewangelizacje, w naszej parafii. W tym roku jest ich około 70 osób. Większość to młodzież, która, z dala od rodziców, musi mocno zacisnąć pasa, by dociągnąć budżet domowy do końca miesiąca. Gdyby nie pomoc naszych przyjaciół Biblia i Katechizm Kościoła Katolickiego długo nie znalazłby się w ich tornistrach, i to nie przez zaniedbanie, ale przez brak środków.
środa, 17 listopada 2010
Katechizacja na Misji w Soubre
Druga połowa września. Na Wybrzeżu Kości Słoniowej rozpoczyna się kolejny rok szkolny. A właściwie to rozpoczyna się przy biurku pana Ministra Edukacji oraz w dwóch stolicach: w Abidjanie i w Yamoussoukro. Pozostałe miasteczka czekają niemal do połowy października by rozpocząć zajęcia w szkołach. Życie w tym kraju zależy od zbiorów kakao, które rozpoczynają się w październiku. W tym właśnie czasie plantatorzy zdobędą pieniądze, by moc posłać dzieci do miasta, do szkoły, a nasze blisko pięćdziesięcio tysięczne miasteczko – Soubre, niemal podwoi liczbę mieszkańców.
Wraz z przyjazdem młodzieży zacznie się również pracowity czas dla nas na misji Parafii Matki Boskiej Różańcowej. Młodzież, pochodząca w większości z pogańskich rodzin chce poznać Chrystusa.
Parafia istnieje od dziewięciu lat. Każdego roku zwiększa się liczba katechumenów. W roku ubiegłym mieliśmy blisko 700 osób przygotowujących się do chrztu. Dzieci w wieku od 8 do 15 lat stanowiły najmniejszą grupę około 120 osób. Dorośli, którzy przygotowują się w języku francuskim oraz ci mówiący jedynie językami lokalnymi, to grupa około 150 osób. Pozostali, czyli prawie 450 osób, to młodzież gimnazjalna i licealiści. Zorganizowani w 12 grupach, począwszy od pierwszego roku katechezy przed chrztem, do piątego roku przygotowania do bierzmowania. Grupy nie przekraczają 30 osób. Dzieci i młodzież mają katechezę dwa razy w tygodniu po dwie godziny.
Kościół Wybrzeża Kości Słoniowej nie wypracował instytucji katechistów i katechetów. Katecheci i katechisci oczywiście są, nie istnieją jednak żadne szkoły czy kursy do ich formacji. Odpowiedzialność za jakość katechizacji złożona jest na barki księży w poszczególnych parafiach.
Można zapytać : jak w takim razie toczy się katechizacja ? Kto uczy te wielka liczbę przygotowujących się do przyjęcia sakramentów, skoro nie ma osób przygotowanych i zatrudnionych do tego celu?
Słowa Mistrza “Żniwo jest wielkie, ale robotników mało…” nabierają osobliwego znaczenia w naszej parafii: nasi ”robotnicy - żniwiarze” to animatorzy katechezy. Dla mnie, proboszcza, graniczy to prawie z cudem, że każdego roku udaje nam się znaleźć odpowiednią liczbę OCHOTNIKOW, którzy pragną przekazać innym swoją wiedzę o Słowie Bożym!
Soubre, 2010
poniedziałek, 25 października 2010
wtorek, 12 października 2010
Historia jednego dnia cz.2
Właśnie zatrzymało mnie dwóch chłopaków z krzyżykami na piersi, widać moi parafianie z którejś wioski, wyjaśniając łamaną francuszczyzna, że droga jest nie przejezdna, ale że można przejechać bokiem. Zrozumiałem, że mówią o jakimś zerwanym mostku, wiem gdzie on się znajduje, więc jadę by zobaczyć. A tu po chwili okazuje się, że to nie mostek się zawalił, ale drzewo. Drzewo. Jedno z ostatnich w tej okolicy drzew kolosów leży ogromnym prostym konarem bez gałęzi w poprzek drogi. Wsparte na wielkich korzeniach tworzy most, pod którym pochylając się przechodzę na druga stronę. Gdyby Peugeot był 10 cm niższy mógłbym spróbować… Po śladach wyjeżdżonych przez ciężarówki transportujące kakao wchodzę w plantacje palm oleistych, by sprawdzić czy dam radę przejechać bokiem. Niestety. Rozmokła czarna ziemia plantacji, doły i góreczki nie na niskie zawieszenie naszej osobowej staruszki. Mógłbym próbować “po czołgowemu”, ale jutro następna wioska, jeszcze odleglejsza. Poza tym trzeba by dziś czymś wrócić do domu. Zbyt duże ryzyko, staruszek Peugeot może zgubić jakąś część podwozia... Wracam do auta. Dochodzi godzina ósma. Do wioski mam jeszcze z 12 km. Niemożliwe by ruszać na piechotę… Nagle w ciszę plantacji wkrada się klekot motocykli dochodzący z drugiej strony powalonego drzewa. Z daleka poznaje znajome twarze. Problem jest rozwiązany. Katechista wyjechał na spotkanie wiedząc o przeszkodzie. Moj bagaż ląduje na jednym motorku, ja na drugim. Po kilkunastu minutach jesteśmy przy kaplicy.
Oczywiście wierni jeszcze się nie zeszli. Czekają na sygnał – kilkanaście uderzeń w podrdzewiałą felgę ciężarówki zawieszoną na gałęzi koło kaplicy. Wierni rozpoznają ten dźwięk. Inne kaplice maja mniejsze felgi, które dźwięczą inaczej… Zanim zacznie się obrządek podania wody, powitania i wymiana nowin, wchodzę na chwilę do kaplicy, głównie po to by zrobić znak krzyża i podziękować za szczęśliwe dotarcie, ale przy okazji lustruję przygotowanie kaplicy do mszy. Dziś jest w porządku. Wracam do szefa chrześcijan i katechisty czekających na mnie przy stoliczku z fortuny. Następuje obrząd powitania - cenna afrykańska tradycja. A w tym czasie schodzą się wierni. Każdy podchodzi podać mi rękę. Kontroluję teksty liturgiczne i śpiewy przygotowane przez prowadzących liturgie. Rozmawiamy z katechistą o ewentualnych problemach wspólnoty, które trzeba by poruszyć z wiernymi. Około dziewiątej widzę, że kaplica jest już prawie zapełniona, znak, że mogę przystąpić do sakramentu spowiedzi. Katechista zaczyna modlitwę różańcową, a ja na zewnątrz kaplicy spowiedź. Gdy skończę rozpocznie się msza święta.
Oczywiście wierni jeszcze się nie zeszli. Czekają na sygnał – kilkanaście uderzeń w podrdzewiałą felgę ciężarówki zawieszoną na gałęzi koło kaplicy. Wierni rozpoznają ten dźwięk. Inne kaplice maja mniejsze felgi, które dźwięczą inaczej… Zanim zacznie się obrządek podania wody, powitania i wymiana nowin, wchodzę na chwilę do kaplicy, głównie po to by zrobić znak krzyża i podziękować za szczęśliwe dotarcie, ale przy okazji lustruję przygotowanie kaplicy do mszy. Dziś jest w porządku. Wracam do szefa chrześcijan i katechisty czekających na mnie przy stoliczku z fortuny. Następuje obrząd powitania - cenna afrykańska tradycja. A w tym czasie schodzą się wierni. Każdy podchodzi podać mi rękę. Kontroluję teksty liturgiczne i śpiewy przygotowane przez prowadzących liturgie. Rozmawiamy z katechistą o ewentualnych problemach wspólnoty, które trzeba by poruszyć z wiernymi. Około dziewiątej widzę, że kaplica jest już prawie zapełniona, znak, że mogę przystąpić do sakramentu spowiedzi. Katechista zaczyna modlitwę różańcową, a ja na zewnątrz kaplicy spowiedź. Gdy skończę rozpocznie się msza święta.
Kilkanaście minut przed dziesiątą podchodzę do stołu-ołtarza w tanecznym rytmie wybijanym na tam tamach… Rozpoczyna się msza. Prowadzona w języku francuskim, z tłumaczeniem na dwa języki tubylcze. Rozkładam na ołtarzu śnieżno-biały korporał, puryfikaterz, palkę… ślicznie wyhaftowane przez Gosię, specjalnie dla misjonarza. Przywodzą na myśl to wspaniałe małżeństwo, moich przyjaciół Marka i Gosię, niosących z ufnością krzyż nieuleczalnie chorej córeczki. Są tu ze mną w tej chwili. Wyciągam i całuję misjonarski krzyż kładąc go na ołtarz. Ten krzyż, to też prezent – od Joli siostry klaretynki, przyjaciółki z oazowych lat. I ona jest ze mną, tu w tej misyjnej betlejce, gdzie prostota kontrastuje z bielą ołtarza i cudem, który się na nim za chwilę wydarzy. Kaplica mieści ponad sześćdziesiąt osób. Tłoczno, część wiernych siedzi na dworze. Ci mają najlepiej… Wewnątrz zaczyna się upał nie do wytrzymania. Moja głowa niemal sięga blaszanego sufitu. Na “Ojcze nasz” czuję pot ściekający po całym ciele. Msza trwa około dwie godziny głownie przez śpiewy i tłumaczenia. No, ale maja msze raz na dwa, trzy miesiące…
“Idźcie ofiara skończona”. Ludzie wysypują się z kaplicy. Trwa atmosfera radości, braterstwa. Kilkanaście minut zajmuje mi sprzedaż dewocjonaliów, jest to jedyna okazja dla moich wiernych zaopatrzenia się w te rzeczy. W tym czasie kobiety przynoszą posiłek. Dwa oddzielne garnki dla mnie i szefów wspólnoty. Ogromna micha ryżu i kociołek sosu do podziału dla wszystkich. Dziś kurczak w sosie z czegoś, rozdrobniony na dziesiątki kawałków i ryż. Palący sos. Nie zwracam na to uwagi. W ogóle nie zwracam uwagi na to, co jem. Wszyscy spożywamy ten sam posiłek, więc dlaczego miałbym mieć jakieś problemy?
Słońce przeszło już dobrze poza punkt zenitu, gdy poprosiwszy o drogę – to drugi afrykański obyczaj, tym razem przy odjeździe – wsiadam na motocykl i ruszamy w stronę auta. Tym razem bez koguta. Choroba kur w wiosce. Nie odjeżdżam z pustymi rękami: dostałem ofiarę za mszę świętą i drobną kwotę na paliwo do auta. Zaczynam czuć poobiednią ociężałość. Wiatr chłodzi rozpaloną głowę w kapeluszu ze słomy, wypłowiałym od słońca. Mam go od czterech lat. Droga powrotna niczym nie przypomina rześkiej przejażdżki poranka. Upał. Pył. Na głównym trakcie raz po raz mijają mnie ciężarówki wzbudzając tumany kuzu. Chwilami jadę jak we mgle. Jest dobrze po piętnastej gdy docieram do jeszcze uśpionej upałem misji. Teraz kąpiel. Rudobrody – myślę o sobie patrząc na spływające strugi czerwonej wody – zmywam z siebie pył podróży. Jeżeli nikt nie przyjdzie do kancelarii będę miał z półtorej godziny odpoczynku. Na siedemnasta trzydzieści mam umówioną pierwszą grupę animatorów katechezy młodzieży i dorosłych, z którymi przygotowuję katechezę na najbliższą sobotę. O osiemnastej wspólnotowe nieszpory i różaniec z dość licznymi parafianami, którzy przychodzą na wieczorną mszę. Po mszy jeszcze jedna grupa animatorów. Jest dobrze po dwudziestej, gdy zasiadamy z bratem Janem do stołu. Na niebie rozświetlonym półksiężycem, nie ma najmniejszej chmurki, jednakże wiatr przywiewa nam chłodniejsze powietrze, znak, że gdzieś niedaleko przeleciał monsunowy deszcz, nadzieja, że nocą doleci i do nas. Teraz czas dla wspólnoty i dla mnie. Całodniowe zmęczenie wychodzi dopiero przy posiłku. Myślę o poczcie elektronicznej, na którą trzeba by odpisać i ograniczam się jedynie do ściągnięcia nowej… Środa jest jednym z najpracowitszych dni na misji, jutro może zdobędę siły na napisanie kilku słów. Ostatnie godziny dnia uciekają prawie na niczym. Jest północ gdy zamykam brewiarz dziękując Panu za kolejny przeżyty dzień, powierzając nadchodzące godziny spoczynku. Wilgotne ciepło nocy znów daje wytchnienie po upale dnia. Jutro czwartek. Msza rano. Pora iść spać.
O. Zbigniew Łaś - klaretyn, cmf.
Soubre maj 2005
poniedziałek, 4 października 2010
wtorek, 28 września 2010
O 100 kilometrów od Soubre. Samochód został w wiosce odleglej o 50 kilometrow. Motorek, rower, piechotka...., misjonarskie drogi. Towarzyszy mi katechista i szef wspólnoty do której się udaję.
wtorek, 14 września 2010
Historia jednego dnia cz.1
Od dawna zabieram się do pisania i zawsze mówię sobie: “ot codzienność”, cóż w tym interesującego… A przyjaciele czasem pytają : a tak na co dzień to co ty właściwie robisz….? Jak to wygląda twój zwykły misyjny dzień? Ano, tak…
Jest już późny wieczór. Upał popołudnia ustąpił miejsca wilgotnemu ciepłu nocy. Jutro środa. Msza w Soubré dopiero wieczorem, za to rano mam wyjazd na wioskę. Przygotowuję bagaż: walizka “kaplica” z mszalikiem, kielichem, przyborami do mszy. Sprawdzam czy mam wystarczająco hostii do konsekracji, nalewam do buteleczki wino…, rano nie będzie czasu na pakowanie się. Przeglądam drugą torbę z dokumentacją wiosek, kartotekę wiernych – wszyscy są zanotowani, zwłaszcza katechumeni, tzn. ci, którzy przygotowują się do chrztu. Jest jeszcze i trzeci bagaż – karton z dewocjonaliami, katechizmami i kilkoma broszurami religijnymi, które sami produkujemy. Wszystko sprawdzone, zapięte na ostatni guzik. Mogę iść spać. Jeszcze telefon do brata Jana, by upewnić się, że rozlatujący się Peugeot nadaje się do jazdy i że jest zatankowany.
Środa. Budzik zmusza do wstania. Jest 6 h 30. Poranna toaleta, modlitwy, herbata, kawałek bagietki z masłem i powidłami z mango, własnej produkcji. Staram się sprężać... Chwile po siódmej pakuje auto, wsiadam, zapalam silnik, robię znak krzyża do modlitwy i … auto gaśnie. Czyżby nawrót naprawianej już kilkakrotnie awarii? Ponowna próba kończy się powodzeniem, więc ruszam modląc się, by w drodze nie odmówił mi posłuszeństwa. Dziś nie jadę daleko. Zaplanowana jest wizyta we wspólnocie oddalonej o niespełna 45 km od Soubré. Wierni, uprzedzeni listem duszpasterskim powinni być przygotowani. Przy wyjeździe z Soubré kończy się asfaltowa droga. Mam przed sobą kilkanaście kilometrów dość szerokiego ziemnego traktu. Widzę ślady pracy specjalnego spychacza profilującego drogę. Chyba jakiś cud! Od ponad roku nie robiono nic z tą drogą. Moj zachwyt rozwiewa się po kilkuset metrach. Maszyna stoi na poboczu – popsuła się chwilę po rozpoczęciu roboty. Tak, więc powoli od dołka do dołka, z prędkością 20- 30 km na godzinę będę pomykał może z pół godziny. Potem skręt z głównej drogi w pisty, czyli dróżki wśród plantacji kawy i kakao. Droga powoli, ucieka. Pozdrawiany czasem przez mijanych wieśniaków idących na plantacje, mrugając światłami do przejeżdżających minibusików w opłakanym stanie, transportujących ludzi do miasta, myślę sobie, że dziś jest nieźle. Droga nie obeschła jeszcze po nocnym deszczu, nie ma kurzu i pyłu, można oddychać pełną piersią. W pierwszej wiosce zatrzymuję się by kurtuazyjnie pozdrowić policję, policję leśną, policję celną. Wszystkie te policje mają tu swoją zaporę drogowa… Następna zapora, tym razem żandarmerii, będzie za kolejne 10 km…. Oficjalnie są to standardowe kontrole, a w rzeczywistości okazje do wyzysku korupcji i znęcania się nad obcokrajowcami, a ostatnimi czasy również nad rodowitymi ivoiryjczykami, którzy np. zapomnieli dowodu osobistego jadąc do miasta. Tuż po minięciu tej drugiej zapory skręcam w busz. Znam te drogi na pamięć. Dziś nie mam się czego obawiać. Ale są trasy gdzie przeżywam stres zanim jeszcze wyjadę z domu. Wiem gdzie jest jaka dziura, trudno przejezdne miejsce i juz z daleka wyłażą na mnie poty, na samą myśl o tym co trzeba pokonać ! Obawiam się, że jest to pierwszy znak starzenia się. Nigdy przedtem czegoś podobnego nie przeżywałem…. Cieszę się poranną spokojną droga i zapominam, że czasami zdarzają się niespodzianki.
Soubre, 2005
Jest już późny wieczór. Upał popołudnia ustąpił miejsca wilgotnemu ciepłu nocy. Jutro środa. Msza w Soubré dopiero wieczorem, za to rano mam wyjazd na wioskę. Przygotowuję bagaż: walizka “kaplica” z mszalikiem, kielichem, przyborami do mszy. Sprawdzam czy mam wystarczająco hostii do konsekracji, nalewam do buteleczki wino…, rano nie będzie czasu na pakowanie się. Przeglądam drugą torbę z dokumentacją wiosek, kartotekę wiernych – wszyscy są zanotowani, zwłaszcza katechumeni, tzn. ci, którzy przygotowują się do chrztu. Jest jeszcze i trzeci bagaż – karton z dewocjonaliami, katechizmami i kilkoma broszurami religijnymi, które sami produkujemy. Wszystko sprawdzone, zapięte na ostatni guzik. Mogę iść spać. Jeszcze telefon do brata Jana, by upewnić się, że rozlatujący się Peugeot nadaje się do jazdy i że jest zatankowany.
Środa. Budzik zmusza do wstania. Jest 6 h 30. Poranna toaleta, modlitwy, herbata, kawałek bagietki z masłem i powidłami z mango, własnej produkcji. Staram się sprężać... Chwile po siódmej pakuje auto, wsiadam, zapalam silnik, robię znak krzyża do modlitwy i … auto gaśnie. Czyżby nawrót naprawianej już kilkakrotnie awarii? Ponowna próba kończy się powodzeniem, więc ruszam modląc się, by w drodze nie odmówił mi posłuszeństwa. Dziś nie jadę daleko. Zaplanowana jest wizyta we wspólnocie oddalonej o niespełna 45 km od Soubré. Wierni, uprzedzeni listem duszpasterskim powinni być przygotowani. Przy wyjeździe z Soubré kończy się asfaltowa droga. Mam przed sobą kilkanaście kilometrów dość szerokiego ziemnego traktu. Widzę ślady pracy specjalnego spychacza profilującego drogę. Chyba jakiś cud! Od ponad roku nie robiono nic z tą drogą. Moj zachwyt rozwiewa się po kilkuset metrach. Maszyna stoi na poboczu – popsuła się chwilę po rozpoczęciu roboty. Tak, więc powoli od dołka do dołka, z prędkością 20- 30 km na godzinę będę pomykał może z pół godziny. Potem skręt z głównej drogi w pisty, czyli dróżki wśród plantacji kawy i kakao. Droga powoli, ucieka. Pozdrawiany czasem przez mijanych wieśniaków idących na plantacje, mrugając światłami do przejeżdżających minibusików w opłakanym stanie, transportujących ludzi do miasta, myślę sobie, że dziś jest nieźle. Droga nie obeschła jeszcze po nocnym deszczu, nie ma kurzu i pyłu, można oddychać pełną piersią. W pierwszej wiosce zatrzymuję się by kurtuazyjnie pozdrowić policję, policję leśną, policję celną. Wszystkie te policje mają tu swoją zaporę drogowa… Następna zapora, tym razem żandarmerii, będzie za kolejne 10 km…. Oficjalnie są to standardowe kontrole, a w rzeczywistości okazje do wyzysku korupcji i znęcania się nad obcokrajowcami, a ostatnimi czasy również nad rodowitymi ivoiryjczykami, którzy np. zapomnieli dowodu osobistego jadąc do miasta. Tuż po minięciu tej drugiej zapory skręcam w busz. Znam te drogi na pamięć. Dziś nie mam się czego obawiać. Ale są trasy gdzie przeżywam stres zanim jeszcze wyjadę z domu. Wiem gdzie jest jaka dziura, trudno przejezdne miejsce i juz z daleka wyłażą na mnie poty, na samą myśl o tym co trzeba pokonać ! Obawiam się, że jest to pierwszy znak starzenia się. Nigdy przedtem czegoś podobnego nie przeżywałem…. Cieszę się poranną spokojną droga i zapominam, że czasami zdarzają się niespodzianki.
Soubre, 2005
sobota, 7 sierpnia 2010
piątek, 6 sierpnia 2010
W święto Maryi Niepokalanie Poczętej
Drodzy przyjaciele,
Druga niedziela adwentu, czasu oczekiwania wypełnionego nadzieja nadejścia bożego Syna.
Nie można żyć bez nadziei. Jakże prawdziwie brzmią te słowa w kontekście cierpień spowodowanych wojna domowa, która juz od trzech miesięcy rozdziera mój misyjny kraj. Drugi juz list biskupów dodaje otuchy cierpiącemu, napełnionemu niepewnością jutra narodowi. Pertraktacje pokojowe zdają się dreptać w miejscu, a tu nowa grupa zbuntowanych żołnierzy podjęła walki na zachodzie kraju... Odcięta Północ zaczyna odczuwać głód. A i południe, choć z dostępem do morza, a wiec i z normalnie funkcjonującym handlem, tez odnotowuje brak niektórych produktów transportowanych z terenów północy. Już wkrótce zacznie brakować najpopularniejszego mięsa - wołowiny, której ceny rosną z dnia na dzień, bo sprowadzana jest właśnie z północnych sawann.
Coraz głośniej mówi się o wojnie regionalnej, ale i coraz energiczniejsze wydaja się być międzynarodowe dyplomatyczne zabiegi. Niełatwo jest zachować spokój, gdy nie ma się dostępu do wiarygodnych źródeł informacji, gdy nie ma się konkretnej możliwości wpływania na wydarzenia. Potrzeba nauczyć się czekania, czekania wypełnionego modlitwą, i modlitwy wypełnionej nadzieja. I trzeba trwać...
Minęły dwa trudne miesiące w których nie przerwaliśmy zaplanowanych wizyt na wioskach. Na wezwanie rządu powstało w kraju setki bezsensownych ”grup samoobrony” – wataszki młodych bezczynnie spędzających czas ludzi, uzbrojonych w jakieś strzelby, stawiających zapory na drogach i kontrolujących każdy przejeżdżający samochód, motocykl, pieszych... Powiedzieliśmy sobie z bratem Janem - Musimy jeździć. Teraz bardziej niż kiedykolwiek nasza obecność jest znakiem nadziei. Większość naszych parafian rozsianych po wioskach to obcokrajowcy. Właśnie przeciw nim w pierwszych tygodniach zwracały się emocje tubylców... Słowa Ewangelii niosą nadzieję, spowiedź, komunia święta dodają mocy, obecność misjonarza napełnia pokojem – toczy się życie. Mimo trwającej wojny, mimo trudności, niepewności jutra trzeba żyć, uzbrojonym w wiarę zaczynać każdy dzien. Egzaminy dopuszczające do chrztu odbywały się normalnie w każdej wspólnocie, jak co roku, no, może jedynie tym razem byliśmy odrobinę mniej wymagający... Trudny był to czas, wyczerpujący fizycznie, a i niebo w tym roku jakby się na nas pogniewało i deszcze nie ustają, a powinny zelżeć od kilku tygodni. Odzwyczaiłem się od pist... W tygodniu przewidzianym na odpoczynek po serii wioskowych wizyt zafundowałem sobie kuracje malarii..., dobrze ze Br. Jan jest w jako takiej formie. Gdy pisze ten list jestem juz ponownie w drodze – spędzam tydzień na wioskach. Rozpocząłem rekolekcje dla przygotowujących chrzest i ślub. Dwie serie trzydniowych rekolekcji, później przerwa na spotkanie z biskupem, i ponownie trzy dni w kolejnej wiosce. A potem juz Boże Narodzenie. I na nowo wyjazdy na wioski, tym razem, by świętować sakramenty. Efekty pracy napełniają radością – oto około 120 dorosłych katechumenów zostanie ochrzczonych i z trzydzieści osób zawrze związek małżeński!
Soubré, 08.12.2002
Druga niedziela adwentu, czasu oczekiwania wypełnionego nadzieja nadejścia bożego Syna.
Nie można żyć bez nadziei. Jakże prawdziwie brzmią te słowa w kontekście cierpień spowodowanych wojna domowa, która juz od trzech miesięcy rozdziera mój misyjny kraj. Drugi juz list biskupów dodaje otuchy cierpiącemu, napełnionemu niepewnością jutra narodowi. Pertraktacje pokojowe zdają się dreptać w miejscu, a tu nowa grupa zbuntowanych żołnierzy podjęła walki na zachodzie kraju... Odcięta Północ zaczyna odczuwać głód. A i południe, choć z dostępem do morza, a wiec i z normalnie funkcjonującym handlem, tez odnotowuje brak niektórych produktów transportowanych z terenów północy. Już wkrótce zacznie brakować najpopularniejszego mięsa - wołowiny, której ceny rosną z dnia na dzień, bo sprowadzana jest właśnie z północnych sawann.
Coraz głośniej mówi się o wojnie regionalnej, ale i coraz energiczniejsze wydaja się być międzynarodowe dyplomatyczne zabiegi. Niełatwo jest zachować spokój, gdy nie ma się dostępu do wiarygodnych źródeł informacji, gdy nie ma się konkretnej możliwości wpływania na wydarzenia. Potrzeba nauczyć się czekania, czekania wypełnionego modlitwą, i modlitwy wypełnionej nadzieja. I trzeba trwać...
Minęły dwa trudne miesiące w których nie przerwaliśmy zaplanowanych wizyt na wioskach. Na wezwanie rządu powstało w kraju setki bezsensownych ”grup samoobrony” – wataszki młodych bezczynnie spędzających czas ludzi, uzbrojonych w jakieś strzelby, stawiających zapory na drogach i kontrolujących każdy przejeżdżający samochód, motocykl, pieszych... Powiedzieliśmy sobie z bratem Janem - Musimy jeździć. Teraz bardziej niż kiedykolwiek nasza obecność jest znakiem nadziei. Większość naszych parafian rozsianych po wioskach to obcokrajowcy. Właśnie przeciw nim w pierwszych tygodniach zwracały się emocje tubylców... Słowa Ewangelii niosą nadzieję, spowiedź, komunia święta dodają mocy, obecność misjonarza napełnia pokojem – toczy się życie. Mimo trwającej wojny, mimo trudności, niepewności jutra trzeba żyć, uzbrojonym w wiarę zaczynać każdy dzien. Egzaminy dopuszczające do chrztu odbywały się normalnie w każdej wspólnocie, jak co roku, no, może jedynie tym razem byliśmy odrobinę mniej wymagający... Trudny był to czas, wyczerpujący fizycznie, a i niebo w tym roku jakby się na nas pogniewało i deszcze nie ustają, a powinny zelżeć od kilku tygodni. Odzwyczaiłem się od pist... W tygodniu przewidzianym na odpoczynek po serii wioskowych wizyt zafundowałem sobie kuracje malarii..., dobrze ze Br. Jan jest w jako takiej formie. Gdy pisze ten list jestem juz ponownie w drodze – spędzam tydzień na wioskach. Rozpocząłem rekolekcje dla przygotowujących chrzest i ślub. Dwie serie trzydniowych rekolekcji, później przerwa na spotkanie z biskupem, i ponownie trzy dni w kolejnej wiosce. A potem juz Boże Narodzenie. I na nowo wyjazdy na wioski, tym razem, by świętować sakramenty. Efekty pracy napełniają radością – oto około 120 dorosłych katechumenów zostanie ochrzczonych i z trzydzieści osób zawrze związek małżeński!
Soubré, 08.12.2002
poniedziałek, 26 lipca 2010
Soubré, 18.10.2002
Drodzy przyjaciele, mija miesiąc od mojego powrotu na nasza misje w Soubré, do Matki Boskiej Różańcowej.
Jak juz wiecie, kraj został znów nawiedzony przez zło: w dzień po moim powrocie, nocą, rozpoczęły się walki w Abidjanie oraz na północy kraju. Abidjan odnalazł szybko spokój, co do reszty kraju to dopiero wczoraj w nocy doszło do umowy o wstrzymaniu walk. Jeszcze nie wiadomo dokładnie KTO za tym stoi, jeszcze nie jest pewne, czy walki nie rozpoczną się na nowo. Cały kraj żyje nadzieją i modlitwą…
Do Abidjanu doleciałem bez problemu. Na lotnisku oczekiwał Brat Jan i przyjaciel Afrykańczyk bliski współpracownik sprzed lat. Do Soubré dotarliśmy spokojnie powitani entuzjazmem parafian z którymi nie widziałem się kilka miesięcy. To następnej nocy zaczęły się rozruchy… Wśród korespondencji oczekiwał list biskupa sprzed tygodnia nawołujący do wzmożonej modlitwy różańcowej w miesiącu październiku w obliczu rosnącego niepokoju w kraju… Pierwsza podjęta przeze mnie decyzja, po ogłoszeniu godziny policyjnej w całym kraju, to odwołać tygodniowa sesje katechistów, która rozpocząć miała się w nadchodząca niedzielę. Szczęśliwie w niektórych wioskach, i to tych najodleglejszych, działa czasami telefon komórkowy - wiadomość poszła w teren. Z około pięćdziesięciu katechistów którzy zazwyczaj biorą udział w sesji, o odwołaniu spotkania nie dowiedziało się tylko pięciu… Nie chciałem narażać ludzi. Większość z nich to obcokrajowcy z Burkina Faso. Nawet jeżeli maja w porządku wszystkie dokumenty, muszą od pewnego czasu płacić haracz policji… Wprowadzona godzina policyjna uniemożliwiłaby spokojne realizowanie przewidzianego programu, tym bardziej, ze katechiści śpią u parafian.
Jeżeli pokój powróci, sesja odbędzie się w styczniu tyle że nie w mieście, ale gdzieś na wiosce, w jednej z dużych wspólnot. To przede wszystkim miasta są narażone na zamieszki, na walki. Trudno dostępne i mało zaludnione wioski nikogo nie interesują, więc jest tam bezpieczniej.
Poza terenem dotkniętym walkami życie w kraju toczy się normalnym rytmem. Soubré jest oddalone o 350 km od Bouaké centrum wydarzeń, wiec dopiero w ostatnich dniach widmo walk zaczęło zbliżać się do naszego miasta. Jeszcze do ubiegłego tygodnia “wojna” nie przeszkadzała życiu naszego miasta. Tak też i spotkania z rada parafialna już za nami. Podsumowanie okresu wakacji dokonane i program pracy duszpasterskiej na nadchodzący rok ustalony. Katecheza dla dzieci, młodzieży i dorosłych rozpoczęta, choć z trudnościami, bo cześć młodzieży, szczególnie tej mieszkającej na wioskach, dopiero zaczyna zjeżdżać do miasta. Szkoły prywatne funkcjonują normalnie, szkoły państwowe nie wszystkie. Duże liceum w Soubré na 3.000 uczniów jeszcze nie rozpoczęło lekcji – niektórzy profesorowie nie dojechali odcięci od Soubré działaniami wojennymi.
Miesiąc różańcowy w pełni. Parafia podzielona na cztery dzielnice – wspólnoty kościelne – modli się różańcem po domach, a my z nimi. Wspominam pierwsze różańcowe spotkanie. Pierwszego października tuż po zachodzie słońca na podwórku domu jednego z parafian zgromadziło się około czterdziestu osób: młodzieży i dzieci było wiele. Najstarsza z córek, Anna animatorka katechezy dla młodzieży, krzątała się jeszcze chwile przy kuchni przygotowując wieczorny posiłek dla całej rodziny - chyba z dziesięć osób. Nasz gospodarz, Michel, dzieli podwórze wynajmowanego domu z kilkoma innymi, nie katolickimi rodzinami. Nikomu nie przeszkadza nasza modlitwa – są przyzwyczajeni, szanują. W głębi podwórza jakiś bar z napojami, głośno grająca dotąd muzyka przycicha z pierwszymi słowami maryjnej pieśni, ktoś donosi z baru krzesła dla stojących na modlitwie ludzi. Za to zza muru, po sąsiedzku po kilku chwilach ktoś próbuje nas zagłuszyć swym magnetofonem – zapewne jakiś młody protestant “z fantazja” chce pokazać swą dezaprobatę dla modlitwy do “bogini Maryi”. Nie przeszkadza to nam, nie wiem czy ktoś poza mną zwraca na to uwagę. Gdzieś w czasie drugiej dziesiątki w glos naszego “Zdrowaś Maryjo łaskiś pełna…” wplata sie melodyjny śpiew imama nawołującego z pobliskiego meczetu swych braci muzułmanów do wieczornej modlitwy… Chłonę atmosferę rodzinności, atmosferę tego innego, wielokulturowego świata, w którym się nagle odnalazłem po miesiącach w Polsce, atmosferę wspólnej modlitwy. Myślę o tych wspólnotach co “spotykały sie na modlitwie po domach”, cieszę się w duszy moim kapłaństwem… i wspólnie z ludźmi śpiewam Magnificat na zakończenie Różańca. W naszej modlitwie powierzaliśmy Maryi przede wszystkim sprawę pokoju w naszym kraju, ale i wszystkie troski codziennego, konkretnego życia, konkretnego żywego kościała.
Było kilka minut po dziewiętnastej gdy rozchodziliśmy się do domów. Do godziny policyjnej mieliśmy jeszcze niespełna godzinę. Duży różaniec został przekazany następnej rodzinie, która jutro poprowadzi modlitwę w swoim domu. Tak będzie już co dzień, przez cały miesiąc październik, jedynie w środy i piątki różaniec poprzedzał będzie wieczorną mszę święta.
Czas niepostrzeżenie ucieka i mimo niepewności jutra trzeba również posuwać do przodu nasze budowy. Sprawa najważniejsza na dziś to powiększenie kaplicy. Tace specjalne przeznaczone na ten cel zubożały w czasie wakacji, gdyż wiele osób wyjechało na wieś. Ponownie wyznaczyliśmy z Radą parafialną ludzi odpowiedzialnych za zorganizowanie akcji “Rozbudowa kaplicy”. Ofiary zebrane na misje w czasie wakacji w Polsce jedynie w części zostaną użyte na ten cel. Parafianie musza dać swój pieniężny wkład w powiększenie kaplicy, w której co niedzielę się modłą. Jestem dobrej myśli, w trzecia niedziele od mojego powrotu w darach ofiarnych złożono dwadzieścia worków cementu! Pierwsze pustaki są już gotowe. Przeszkadza w pracy ulewny deszcz, który w miesiącu październiku nawiedza nas niemal codziennie i to w przeróżnych porach dnia.
Druga nasza pilna inwestycja jest ogrodzenie szkoły katolickiej oraz dalszej części terenu misji. Na ten cel też otrzymaliśmy częściową pomoc z Krajowego Funduszu Misyjnego z Polski. Chcielibyśmy wykonać pracę jak najszybciej, szczególnie w tej niepewnej sytuacji. Oprócz deszczu są jednak i inne przeszkody, jak np.: kilkudniowy brak paliwa, czy też cementu. Nic nie jest łatwe w kraju częściowo sparaliżowanym wojną. Mimo to prace przy ogrodzeniu też zostały zaczęte.
Cóż jeszcze z nowin? Jakieś problemy personalne w instytucji kanalizacji wodnych blokują doprowadzenie wody do naszej nowo powstającej dzielnicy miasta. Tak mieliśmy nadzieje z bratem Janem, że ten problem będziemy mieli z głowy… Dzięki waszym ofiarom na misje mamy pieniądze na instalacje wody, no ale okazuje się, że to nie wystarczy. Za to wydaje się że z założeniem telefonu pójdzie łatwiej. Później pomyślimy o Internecie. Trzeba będzie dobrze przeliczyć, czy nas na to stać już dziś. A z drugiej strony będąc na urlopie przekonałem się jak jest on przydatny w utrzymywaniu kontaktu z całym światem.
Tak więc życie na misji toczy się już pełnym tokiem. No może jeszcze jedynie wizyty na wioskach pozostają w zawieszeniu. Za dwa – trzy tygodnie deszcze powinny ustąpić, wówczas nasze małe autko, niedostosowane do tutejszych bezdroży, dowiezie nas kilka kilometrów dalej w busz. Czekają już na nas katechumeni trzeciego roku, którym mamy przeprowadzić egzaminy końcowe przed chrztem. Nie będzie nas w mieście trzy, cztery dni w tygodniu. Trzeba nam odwiedzić wszystkie 36 wspólnot do początku grudnia.
Będę kończył na dziś. Proszę o modlitwę w intencji pokoju, abym mógł kontynuować boże dzieło. Gdyby Księża proboszczowie parafii gdzie mogłem głosić Słowo Boże zechcieli przekazać moją prośbę, moje SOS o modlitwę, to kilkanaście tysięcy ludzi mogłoby nas wesprzeć niechby jedna Zdrowaśką! Bóg zapłać za okazane serce w czasie, kiedy byłem wśród was. Za modlitwę, ofiarowanie drobnych cierpień i wyrzeczeń w intencji misji, za ofiary pieniężne. Dziękuję wam wszystkim: moim krewnym, znajomym i bezimiennym ofiarodawcom. To dzięki pomocy każdego z was mogłem dobrze przeżyć i przepracować czas urlopu i wrócić “do siebie”. Pamiętam o was w modlitwie. Postaram sie dawać regularnie znaki życia…
Zostańcie z Bogiem. Niech Maryja Matka Boska Różańcowa wstawia sie za nami wszystkimi.
Jak juz wiecie, kraj został znów nawiedzony przez zło: w dzień po moim powrocie, nocą, rozpoczęły się walki w Abidjanie oraz na północy kraju. Abidjan odnalazł szybko spokój, co do reszty kraju to dopiero wczoraj w nocy doszło do umowy o wstrzymaniu walk. Jeszcze nie wiadomo dokładnie KTO za tym stoi, jeszcze nie jest pewne, czy walki nie rozpoczną się na nowo. Cały kraj żyje nadzieją i modlitwą…
Do Abidjanu doleciałem bez problemu. Na lotnisku oczekiwał Brat Jan i przyjaciel Afrykańczyk bliski współpracownik sprzed lat. Do Soubré dotarliśmy spokojnie powitani entuzjazmem parafian z którymi nie widziałem się kilka miesięcy. To następnej nocy zaczęły się rozruchy… Wśród korespondencji oczekiwał list biskupa sprzed tygodnia nawołujący do wzmożonej modlitwy różańcowej w miesiącu październiku w obliczu rosnącego niepokoju w kraju… Pierwsza podjęta przeze mnie decyzja, po ogłoszeniu godziny policyjnej w całym kraju, to odwołać tygodniowa sesje katechistów, która rozpocząć miała się w nadchodząca niedzielę. Szczęśliwie w niektórych wioskach, i to tych najodleglejszych, działa czasami telefon komórkowy - wiadomość poszła w teren. Z około pięćdziesięciu katechistów którzy zazwyczaj biorą udział w sesji, o odwołaniu spotkania nie dowiedziało się tylko pięciu… Nie chciałem narażać ludzi. Większość z nich to obcokrajowcy z Burkina Faso. Nawet jeżeli maja w porządku wszystkie dokumenty, muszą od pewnego czasu płacić haracz policji… Wprowadzona godzina policyjna uniemożliwiłaby spokojne realizowanie przewidzianego programu, tym bardziej, ze katechiści śpią u parafian.
Jeżeli pokój powróci, sesja odbędzie się w styczniu tyle że nie w mieście, ale gdzieś na wiosce, w jednej z dużych wspólnot. To przede wszystkim miasta są narażone na zamieszki, na walki. Trudno dostępne i mało zaludnione wioski nikogo nie interesują, więc jest tam bezpieczniej.
Poza terenem dotkniętym walkami życie w kraju toczy się normalnym rytmem. Soubré jest oddalone o 350 km od Bouaké centrum wydarzeń, wiec dopiero w ostatnich dniach widmo walk zaczęło zbliżać się do naszego miasta. Jeszcze do ubiegłego tygodnia “wojna” nie przeszkadzała życiu naszego miasta. Tak też i spotkania z rada parafialna już za nami. Podsumowanie okresu wakacji dokonane i program pracy duszpasterskiej na nadchodzący rok ustalony. Katecheza dla dzieci, młodzieży i dorosłych rozpoczęta, choć z trudnościami, bo cześć młodzieży, szczególnie tej mieszkającej na wioskach, dopiero zaczyna zjeżdżać do miasta. Szkoły prywatne funkcjonują normalnie, szkoły państwowe nie wszystkie. Duże liceum w Soubré na 3.000 uczniów jeszcze nie rozpoczęło lekcji – niektórzy profesorowie nie dojechali odcięci od Soubré działaniami wojennymi.
Miesiąc różańcowy w pełni. Parafia podzielona na cztery dzielnice – wspólnoty kościelne – modli się różańcem po domach, a my z nimi. Wspominam pierwsze różańcowe spotkanie. Pierwszego października tuż po zachodzie słońca na podwórku domu jednego z parafian zgromadziło się około czterdziestu osób: młodzieży i dzieci było wiele. Najstarsza z córek, Anna animatorka katechezy dla młodzieży, krzątała się jeszcze chwile przy kuchni przygotowując wieczorny posiłek dla całej rodziny - chyba z dziesięć osób. Nasz gospodarz, Michel, dzieli podwórze wynajmowanego domu z kilkoma innymi, nie katolickimi rodzinami. Nikomu nie przeszkadza nasza modlitwa – są przyzwyczajeni, szanują. W głębi podwórza jakiś bar z napojami, głośno grająca dotąd muzyka przycicha z pierwszymi słowami maryjnej pieśni, ktoś donosi z baru krzesła dla stojących na modlitwie ludzi. Za to zza muru, po sąsiedzku po kilku chwilach ktoś próbuje nas zagłuszyć swym magnetofonem – zapewne jakiś młody protestant “z fantazja” chce pokazać swą dezaprobatę dla modlitwy do “bogini Maryi”. Nie przeszkadza to nam, nie wiem czy ktoś poza mną zwraca na to uwagę. Gdzieś w czasie drugiej dziesiątki w glos naszego “Zdrowaś Maryjo łaskiś pełna…” wplata sie melodyjny śpiew imama nawołującego z pobliskiego meczetu swych braci muzułmanów do wieczornej modlitwy… Chłonę atmosferę rodzinności, atmosferę tego innego, wielokulturowego świata, w którym się nagle odnalazłem po miesiącach w Polsce, atmosferę wspólnej modlitwy. Myślę o tych wspólnotach co “spotykały sie na modlitwie po domach”, cieszę się w duszy moim kapłaństwem… i wspólnie z ludźmi śpiewam Magnificat na zakończenie Różańca. W naszej modlitwie powierzaliśmy Maryi przede wszystkim sprawę pokoju w naszym kraju, ale i wszystkie troski codziennego, konkretnego życia, konkretnego żywego kościała.
Było kilka minut po dziewiętnastej gdy rozchodziliśmy się do domów. Do godziny policyjnej mieliśmy jeszcze niespełna godzinę. Duży różaniec został przekazany następnej rodzinie, która jutro poprowadzi modlitwę w swoim domu. Tak będzie już co dzień, przez cały miesiąc październik, jedynie w środy i piątki różaniec poprzedzał będzie wieczorną mszę święta.
Czas niepostrzeżenie ucieka i mimo niepewności jutra trzeba również posuwać do przodu nasze budowy. Sprawa najważniejsza na dziś to powiększenie kaplicy. Tace specjalne przeznaczone na ten cel zubożały w czasie wakacji, gdyż wiele osób wyjechało na wieś. Ponownie wyznaczyliśmy z Radą parafialną ludzi odpowiedzialnych za zorganizowanie akcji “Rozbudowa kaplicy”. Ofiary zebrane na misje w czasie wakacji w Polsce jedynie w części zostaną użyte na ten cel. Parafianie musza dać swój pieniężny wkład w powiększenie kaplicy, w której co niedzielę się modłą. Jestem dobrej myśli, w trzecia niedziele od mojego powrotu w darach ofiarnych złożono dwadzieścia worków cementu! Pierwsze pustaki są już gotowe. Przeszkadza w pracy ulewny deszcz, który w miesiącu październiku nawiedza nas niemal codziennie i to w przeróżnych porach dnia.
Druga nasza pilna inwestycja jest ogrodzenie szkoły katolickiej oraz dalszej części terenu misji. Na ten cel też otrzymaliśmy częściową pomoc z Krajowego Funduszu Misyjnego z Polski. Chcielibyśmy wykonać pracę jak najszybciej, szczególnie w tej niepewnej sytuacji. Oprócz deszczu są jednak i inne przeszkody, jak np.: kilkudniowy brak paliwa, czy też cementu. Nic nie jest łatwe w kraju częściowo sparaliżowanym wojną. Mimo to prace przy ogrodzeniu też zostały zaczęte.
Cóż jeszcze z nowin? Jakieś problemy personalne w instytucji kanalizacji wodnych blokują doprowadzenie wody do naszej nowo powstającej dzielnicy miasta. Tak mieliśmy nadzieje z bratem Janem, że ten problem będziemy mieli z głowy… Dzięki waszym ofiarom na misje mamy pieniądze na instalacje wody, no ale okazuje się, że to nie wystarczy. Za to wydaje się że z założeniem telefonu pójdzie łatwiej. Później pomyślimy o Internecie. Trzeba będzie dobrze przeliczyć, czy nas na to stać już dziś. A z drugiej strony będąc na urlopie przekonałem się jak jest on przydatny w utrzymywaniu kontaktu z całym światem.
Tak więc życie na misji toczy się już pełnym tokiem. No może jeszcze jedynie wizyty na wioskach pozostają w zawieszeniu. Za dwa – trzy tygodnie deszcze powinny ustąpić, wówczas nasze małe autko, niedostosowane do tutejszych bezdroży, dowiezie nas kilka kilometrów dalej w busz. Czekają już na nas katechumeni trzeciego roku, którym mamy przeprowadzić egzaminy końcowe przed chrztem. Nie będzie nas w mieście trzy, cztery dni w tygodniu. Trzeba nam odwiedzić wszystkie 36 wspólnot do początku grudnia.
Będę kończył na dziś. Proszę o modlitwę w intencji pokoju, abym mógł kontynuować boże dzieło. Gdyby Księża proboszczowie parafii gdzie mogłem głosić Słowo Boże zechcieli przekazać moją prośbę, moje SOS o modlitwę, to kilkanaście tysięcy ludzi mogłoby nas wesprzeć niechby jedna Zdrowaśką! Bóg zapłać za okazane serce w czasie, kiedy byłem wśród was. Za modlitwę, ofiarowanie drobnych cierpień i wyrzeczeń w intencji misji, za ofiary pieniężne. Dziękuję wam wszystkim: moim krewnym, znajomym i bezimiennym ofiarodawcom. To dzięki pomocy każdego z was mogłem dobrze przeżyć i przepracować czas urlopu i wrócić “do siebie”. Pamiętam o was w modlitwie. Postaram sie dawać regularnie znaki życia…
Zostańcie z Bogiem. Niech Maryja Matka Boska Różańcowa wstawia sie za nami wszystkimi.
poniedziałek, 28 czerwca 2010
O początkach...
Wszystko zaczęło sie oficjalnie w lipcu 2001 roku zgoda wyrażona przez Zarząd Prowincji Polskiej Klaretynów na otwarcie placówki w Soubré, gdzie przebywałem juz od dwu lat przygotowując struktury nowej parafii. Biskup Diecezji Misyjnej San Pedro, Barthélémy Djabla od razu potwierdził decyzje utworzenia nowej parafii na afrykańskiej ziemi. Radość tym większa iż parafia powierzona zostanie pod opiekę Matce Boskiej Różańcowej. Dnia 1-ego listopada 2001 zostałem mianowany jej pierwszym proboszczem - o czym nie myślałem w najśmielszych nawet mych misyjnych marzeniach, a brat Jan Mężyk został mianowany moim wikariuszem (brat zakonny “wikarym” - no cóż misje!). Tego dnia imię Ojca Klareta zabrzmiało na wszystkich ustach…
Soubré, miejscowość w której powstaje nowa misja, jest jednym z większych miast kraju. Usytuowane w najbogatszym regionie rolniczym kraju - drugie miejsce w świecie pod względem produkcji kakao - Soubré jest miastem przyszłości z planami konstrukcji zapory wodnej i elektrowni. Cztery duże dzielnice tworzą teren naszej parafii w mieście. Obecnie teren nowej misji znajduje sie na skraju tychże dzielnic, lecz ciągle prowadzone są prace geodezyjne wytyczające granice nowych dzielnic z drugiej strony misji. Teren jest duży - blisko 4 hektary. Dzielimy go z katolicka szkołą podstawowa, która funkcjonuje juz od 6-ciu lat, oraz ze Zgromadzeniem Sióstr Matki Boskiej Kalwaryjskiej. Na teren kościoła i parafii zostaje jeszcze dwa hektary na których ma powstać wszystko to co potrzebne do funkcjonowania kościoła - parafii, domu zakonnego i wszystko co wymyślimy, co wybudujemy...
Nowa misja to również 36 wspólnot na wioskach położonych w buszu i na plantacjach kawy, kakao i palm oleistych. To 36 małych kościołów rozrzuconych na przestrzeni dziesiątków kilometrów - dość powiedzieć że do pięciu najdalej położonych trzeba jechać 85 do 115 kilometrów! I to wszystko po pistach czyli leśnych bezdrożach. Każda ze wspólnot ma swoja kaplice, swego szefa z jego zastępcą, oraz katechistę.
Pracuje na tym terenie juz od dwóch lat, z tym że dopiero od otwarcia parafii mam swobodę działania i możliwość planowania.
Trzy tygodnie od mojego przyjazdu do Soubré w 1999 roku, biskup z proboszczem podjęli decyzje o nieformalnym podziale istniejącej, ogromnej parafii-misji Świętych Męczenników z Ougandy na dwie części. Od lat widziano te konieczność. Parafia poza wielkim miastem liczyła 90 wiosek! Tak wiec jedna część parafii zastała powierzona mnie. Wierni z czterech dzielnic miasta dostali nakaz nie przychodzenia do kościoła parafialnego na niedzielne msze... ich nowym miejscem modlitw miała być sala po drugiej stronie miasta.
W niedziele 17 października 1999 roku odprawiłem pierwsza msze święta na tym miejscu z grupa ok 150 wiernych. Nigdy nie zapomnę tej daty - jest to dzień urodzin mojej mamy, która zmarła na raka w marcu tego samego roku... ta która tak bardzo żyła moja praca misyjna... Wierze, że jest tu od początku ze mną...
Formalnie istniała oczywiście jedna parafia. Ja mieszkałem i tworzyłem wspólnotę kapłańska z dwoma misjonarzami fidei-donum ze Słowenii, dojeżdżając co rano “do siebie”.
Spróbujcie wyobrazić sobie moje tu początki: na skraju polnej drogi kawałek uporządkowanego terenu wokół budynku - kaplicy z kilkoma salkami i dwoma pokojami - mieszkaniem przyszłego proboszcza. Jest prąd, ale nie ma wody. Wokoło chaszcze, cos w rodzaju naszych zagajników - maliniaków. Na całym terenie misji około trzydziestu rodzin osiedlonych “na dziko” w domkach z niewypalanych cegieł, pokrytych specjalnie plecionymi liśćmi palmowymi. Jeden z tych domków posłuży w przyszłości za mieszkanie bratu Janowi. Do kolorytu całości krajobrazu dorzucić trzeba setki krów defilujących co rano z pobliskiego legowiska na pastwisko. Stada maszerują po ulicach miasta i żaden mer nie umie sobie z tym poradzić. Co niedziele zaglądało mi to bydełko do drzwi kaplicy odpowiadając na moje pozdrowienie wiernych: “Le Seigneur soit avec vous“ : “MUUU“.
Nasze początki duszpasterskie to organizacja grupy świeckich, którzy będą tworzyć Rade Wspólnoty Matki Bożej Różańcowej. To udało się stosunkowo łatwo, ludzie przyjęli podział z dużym entuzjazmem. Najtrudniej było zorganizować katechezę: dzieci, młodzież, dorośli - po francusku oraz w dwóch językach lokalnych: w sumie 16 grup, a ja na pierwszym spotkaniu przygotowawczym miałem z moich dzielnic jednego jedynego katechetę !
I nie znałem tu nikogo. Proboszcz, gdy go prosiłem o jakieś wskazówki miał jedno tylko powiedzenie: organizuj, poradzisz sobie... stara misjonarska szkoła...
Wspólnie z moja Rada od pierwszych tygodni zorganizowaliśmy składki na nagłośnienie sali-kaplicy, sprzęt liturgiczny i dekoracje. Uważaliśmy ze są to najważniejsze rzeczy. Najdroższe były księgi liturgiczne, ale juz po Bożym Narodzeniu mogliśmy zakupić mszał i lekcjonarz. Kielich i puszkę otrzymałem od przyjaciół - Ksiądz Proboszcz Matki Boskiej Jasnogórskiej z Lodzi-Widzewa za pośrednictwem kola misyjnego sprezentował mi święte naczynia - jakże to odciążyło nasze wydatki! Mogliśmy przystąpić do realizacji następnego punktu wytyczonych wraz z Rada planów. Zaczęliśmy stawiać część płotu dla odgrodzenia kaplicy od drogi - pastwiska. Wkrótce również i siostry sąsiadujące z terenem kaplicy, rozpoczęły budowę wielkiego internatu dla dziewcząt ze szkół średnich. Moja korzyścią było to, że odgrodziły swój teren, czyli zyskałem 90 metrów płotu i miejsce kultu zostało osłonięte z dwu stron.
Organizując nasze małe “podwórko” poznawałem jednocześnie styl pracy parafii - realizowałem przecież ten sam program duszpasterski wytyczony przez proboszcza, doświadczonego misjonarza i tytana pracy. Przyznam, że w jego parafii czułem się znów jak stażysta - uczyłem sie wiele od starszego przyjaciela misjonarza. Jedne z najlepiej w kraju zorganizowanych “wspólnoty podstawowe” - czyli kościół w dzielnicach miasta. Tydzień duszpasterski na początku roku duszpasterskiego, czyli akcje i rekolekcje dla wszystkich parafian w mieście. Przygotowania cotygodniowe animatorów prowadzących katechezę i spotkania w dzielnicach. W okresie wielkiego postu - drogi krzyżowej biegnącej ulicami poszczególnych dzielnic. Pielgrzymka parafialna do sanktuariów maryjnych, jednodniowa pielgrzymka piesza w czasie wielkiego postu : osobno dla dzieci, młodzieży i dorosłych. Dni powołaniowe z zapraszanym corocznie innym Zgromadzeniem Zakonnym. Dni skupienia i formacja dla katechetów, animatorów i nauczycieli szkol katolickich... Nie wspominam oczywiście o licznych przyparafialnych grupach i organizacjach kościelnych. Tygodniowa formacja dla katechistów z wiosek z planowaniem pracy duszpasterskiej na bieżący rok. Naprawdę czas nie dłużył mi sie w tej szkole duszpasterstwa, mnie, który uważałem, że po latach pracy w Bouaflé (moja poprzednia misja gdzie byłem proboszczem przez siedem lat) znam się trochę na misjonarskim fachu... Sam nie wiem kiedy minął pierwszy rok, rok po którym, według życzenia O. Generała, miała zapaść decyzja co do mojej przyszłości, co do przyszłości naszej przyszłej klaretyńskiej parafii...
Zbliżał sie koniec roku duszpasterskiego 2000. Wraz z wiernymi oczekiwaliśmy na modlitwie decyzji nowego zarządu prowincji... A potem przyszedł miesiąc maj roku 2000 i nasze prośby zanoszone przez Maryje do Boga jednoczyły się z prośbami całej klaretyńskiej rodziny... Nowo wybrani Ojciec Prowincjał i jego zastępca ulegli ciężkiemu wypadkowi samochodowemu. Ojciec prowincjał z uszkodzona czaszka i licznymi obrażeniami, nieprzytomny, przez kilka tygodni walczył o życie. Wiceprowincjał z naruszonym kręgosłupem nie był pewny swojej przyszłości. Dzięki Bogu, nowiny z Polski z miesiąca na miesiąc były coraz pomyślniejsze. Ja w oczekiwaniu ostatecznej decyzji, pozostawałem ciągle w nieformalnej parafii.
W drugim roku było już dużo łatwiej. W mieście poznałem już dość dobrze moich współpracowników świeckich - wiedziałem komu mogę ze spokojem powierzyć część odpowiedzialności duszpasterskiej. A i siostry zakonne afrykanki, choć młode, prosto po pierwszych ślubach, okazały sie dojrzałymi, odważnymi współpracownicami. Tworzyliśmy wraz ze świeckimi grupę ciesząca się wspólną praca dla Boga i Jego Matki, wspólnotę świadomie kładącą podwaliny pod nowy dom boży...
Teraz mogłem przeznaczyć więcej sił i czasu dla wspólnot na wioskach. Styl pracy duszpasterskiej z tymi wspólnotami jakże różny jest od pracy w mieście. Wszystko rozpoczyna sie we wrześniu od tygodniowej formacji katechistów - czyli ludzi świeckich prowadzących duszpasterstwo i w swoich wspólnotach zastępując na ile to możliwe kapłana. Rekolekcje, podsumowanie poprzedniego roku, formacja i plan na nowy rok duszpasterski. Później wracają do odległych kaplic i w oczekiwaniu na wizytę księdza prowadza modlitwy, celebracje Słowa Bożego w niedziele, pogrzeby, no a przede wszystkim katechumenat. Od października do początku grudnia odwiedzam wszystkie wspólnoty pozostając w buszu od dwu do pięciu dni. Muszę zdążyć przeegzaminować katechumenów trzeciego roku. Jest to czas dopuszczenia do sakramentów chrztu pierwszej komunii i małżeństwa. Egzaminuję każdego osobiście. Szef wspólnoty wraz z katechista przedstawiają kandydata biorąc pod uwagę jego zaangażowanie w życie kościoła na przestrzeni trzech lat katechumenatu. Egzaminy przeprowadzam w języku francuskim i, przy pomocy katechisty, w trzech rożnych językach lokalnych. W grudniu jeszcze przed świętami, z tymi którym sie powiodło na egzaminie, odprawiam trzydniowe rekolekcje przed chrztem. Ze względu na ogromne odległości miedzy wioskami musze prowadzić trzy serie rekolekcji w trzech centralnie położonych wspólnotach.
W ten sposób Boże Narodzenie “łapie mnie w biegu”. Bez chwili przerwy rozpoczyna sie drugi cykl wizyt na wioskach. Tym razem po to by świętować chrzty, śluby, komunie święta, a przy okazji i nowy rok. W końcu grudnia rozpoczyna sie pora sucha wiec, mimo że w kurzu i nieznośnym upale, jest mi łatwiej. Starym peugeotem 205 dojeżdżam do większości wiosek, choć nieraz przychodzi mi zostawić autko w jakiejś wiosce i przemierzać pieszo, na rowerze lub motocyklu pożyczonym w wiosce (czasami od muzułmanina!...) odległości od 10 do 65-ciu kilometrów. Oczywiście robie to w kilka dni. Samochód, który używam należy do przyjaciela Ks. Maćka Paramuszczaka, który pracował dokładnie na tym terenie rok przed moim przyjazdem. Mimo trudów wszędzie trzeba dotrzeć z sakramentami do których ludzie przygotowywali sie przez lata...... póki Bóg daje zdrowie i siły.
Z początkiem marca, choć jeszcze nie przebrzmiały świąteczne, radosne uderzenia tamtamow, my już palimy gałęzie palmowe z ubiegłorocznej niedzieli palmowej, by rozpocząć Wielki Post. Dla mnie to sygnał kolejnego pakowania misyjnej walizki-kaplicy, która używam do sprawowania Eucharystii na wioskach – i rozpoczęcia trzeciego cyklu wizyt we wspólnotach. Teraz kolej na egzaminy katechumenów pierwszego i drugiego roku. Z każdym muszę rozmawiać oddzielnie, inaczej nie ma większej motywacji i poziom opada. Trzeba zdążyć z egzaminami do świąt. A nie jest to jedyne zadanie. W czasie wielkiego postu trzeba przecież dać duchowa strawę również i ochrzczonym. Tak wiec do trzech rożnych centralnie położonych wspólnot schodzą się wierni z pobliskich kaplic na pielgrzymkę i nocne wielkopostne czuwanie, które kończę msza święta. Jest i zwyczaj, że co roku jakiś symbol naszej wiary pielgrzymuje w tym okresie od wioski do wioski. W roku Jubileuszu był to krzyż. W tym roku wybraliśmy różaniec, oręż Matki Boskiej patronki nowej parafii, wiec poczekamy do maja. Wokół tego symbolu skupiamy katechezę i modlitwy wiernych.
Z końcem marca i początkiem kwietnia tropikalny deszcz zaleje i tak trudno przejezdne drogi. Wizyty na wioskach będą rzadsze, ale nie ustaną. Pozostało przecież jeszcze najważniejsze wydarzenie roku: wizyta biskupa i udzielenie sakramentu bierzmowania. “Szef” kościoła przyjeżdża do wybranej wspólnoty, co roku do innej. Wierni z wszystkich wiosek schodzą się, by wspólnie z nim odprawić msze święta, wysłuchać nauki biskupa, przeżyć chwile “wspólnoty”. Ta manifestacja wspólnoty i siły ważna jest dla moich chrześcijan, którzy są przecież mniejszością w środowisku zdominowanym religiami tradycyjnymi i islamem. Wyrazem ich wdzięczności jest choćby to, że Biskup nigdy nie odjeżdża z pustymi rekami.
W miesiącach czerwcu, lipcu i sierpniu jest “spokojniej”. Organizuję spotkania - ponownie w trzech sektorach - z szefami wspólnot, katechistami i wszystkimi odpowiedzialnymi. Jest to jednodniowa formacja odpowiedzialnych za funkcjonowanie wspólnot, dzielenie się osiągnięciami i dyskusje nad problemami każdej ze wspólnot. W tym samym czasie przeprowadzam na wioskach jednodniowe rekolekcje dla rodziców chcących ochrzcić dzieci. Z pierwszymi opadami deszczu ludzie na plantacjach powrócą do ciężkiej pracy - czas ucieka i trzeba zdążyć zasiać kukurydzę i ryz, by móc cieszyć się zbiorami. Inaczej słońce wypali wszystko do cna.
Jak widać życie na naszej misji podzielone jest na dwa sektory. Pierwszy to wspólnota wiernych w mieście. Drugi, ten autentycznie misyjny, to wspólnoty na wioskach. O duszpasterstwie w mieście na razie nie pisze, bo nie odbiega ono zasadniczo od stylu pracy w miejskich parafiach całego świata, no może jedynie tutaj, trzeba przekazać rzeczywistej odpowiedzialności za kościół ludziom świeckim. To przecież oni kładą podwaliny afrykańskiego kościoła, nie otrzymali go w spadku po pradziadach.
Napisałem juz sporo, a ciągle mam wrażenie, ze niewiele wam przekazałem, bo przecież każdy wyjazd na wioskę jest dla mnie osobnym przeżyciem i nadawałby sie na osobna opowieść. Każda ze wspólnot ma swoja historię. Mam nadzieje, ze starczy mi samozaparcia, by od czasu do czasu opisać ten codzienny misjonarski chleb!
W całej tej relacji nie poruszyłem niemalże wcale strony materialnej naszego życia w parafii, ani tu w mieście ani na wioskach. A przecież jasne jest, że trzeba się gdzieś modlić, wiec są i budowy i rozbudowy i remonty kaplic, i inne mniej czy bardziej ważne prace - żywy organizm kościoła rozrasta się.
Tutaj dochodzę do momentu najbardziej radosnego dla naszej wspólnoty wiernych i dla mnie osobiście. Mam na myśli przybycie drugiego współbrata. Od owej chwili życie i praca toczy sie jakby innym rytmem. Ten sam trud dzielony jest na dwa, a żyjemy nadzieja, że w przyszłym roku duszpasterskim rozłożymy go na trzy... Parafianie zaczynają w końcu odczuwać to, czego nie mogłem im przekazać będąc samemu: radość życia i pracy we wspólnocie.
Brat Jan od pierwszych dni wszedł w rytm pracy... rok duszpasterski juz był rozpoczęty. W mieście odpowiedzialność za katechezę dzieci spadla na jego barki. Lubi tę pracę i sam prowadzi, oprócz cotygodniowej formacji grupy animatorów, jedną klasę katechezy. Ruchy dziecięce tez są pod jego opieka. Z ludźmi z Rady parafialnej zapoznawał sie poprzez spotkania robocze. Z cierpliwością uczy sie “uczyć parafian bycia odpowiedzialnymi” za powierzone im funkcje. Wspólnie planować, wspólnie realizować, wspólnie przeżywać radości i rozczarowania, wspólnie... myślę, że to słowo jest łącznikiem, i to juz od lat, miedzy mną i Bratem Janem. Być i pracować wspólnie z ludźmi, przygotowywać dla nich miejsce w kościele. Pisałem, że nowa parafia powierzona Maryi “powinna być klaretyńska”. To właśnie tę “współodpowiedzialność”, którą trzeba wykształcić bierzemy obaj jako idee przewodnią “klaretyńskości”.
Brat Jan odnalazł chyba na nowo, po dwu latach pracy w Rzymie u boku Generała, swój misjonarski żywioł. Po kilku zaledwie miesiącach wszystkie materialne sprawy parafii są w jego rękach. Ponadto Brat Jan to przysłowiowa “złota raczka”, a tutaj ze trzydziestu sześciu wspólnot siedem prowadzi jakieś prace. Jan juz w pierwszych tygodniach odwiedził ze mną dwie z nich by wyrysować plany przyszłych kaplic, zrobić potrzebne obliczenia i doradzić co, jak i z czego robić. Niedawno zaś zostawił mnie na cztery dni rekolekcji i chrztów w jednej z wiosek, a sam pojechał na ten czas naprawiać źle położony strop na nowej kaplicy... W grudniu wybudował z wiernymi w jednej z wiosek grotę Matki Boskiej. Chyba jedyna w swym rodzaju - powstała z.... termitiery usytuowanej tuz przy kaplicy. Postanowiliśmy nie burzyć termitiery “przeszkadzającej” koło kaplicy, ale przerobić ją na grotę! Próbowałem znaleźć czas na te prace najpierw przed majem 2001, później mobilizowałem się na październik... w końcu trzeba było przyjazdu Jana, by Matka Boska miała swój dom. Od tej chwili, życie we wspólnocie skupiającej jedno z najoporniejszych plemion lokalnych jakby zaczęło nabierać innego, bożego rytmu. A ja przeświadczony jestem, że Maryja przyczyni się do licznych nawróceń w tym trudnym regionie!
Brat Jan po prostu jest i zajmuje sie wieloma sprawami, którym sam nie dawałem rady. A pracy jest ogrom. Dzięki Bogu i Maryi, ze jesteśmy już we dwóch, bo przecież najpoważniejsze budowy jeszcze daleko przed nami. W chwili obecnej Brat Jan opracowuje z tutejszym architektem projekt powiększenia kaplicy. Od grudnia 2001 odprawiamy msze pod zadaszeniem z liści palmowych na zewnątrz - na msze niedzielne przychodzi tylu wiernych, że nie mogliśmy dłużej odprawiać w kaplicy, gdzie mieści się tylko jedna trzecia wiernych. Z drżeniem myślimy o porze deszczowej...Oczywiście wraz z komitetem finansów Brat Jan szuka pieniędzy i pomocy w postaci materiału na jego realizacje rozbudowy kaplicy. Posłuży nam ona z kilka dobrych lat, zanim kiedyś zostanie wybudowany kościół. Później przerobi się tę kaplicę na salę spotkań, formacji.
Wśród tych rozlicznych zajęć budowlano - organizacyjnych, życie na misji nie pozwala Bratu Janowi zapomnieć iż jest misjonarzem, czyli powołanym do służby Słowu Bożemu przez przepowiadanie. Program wizyt na wioskach ze względu na zbliżający się mój urlop jest tak przeciążony, iż pozostawiam bratu Janowi niedzielna celebracje Słowa Bożego w mieście przynajmniej raz w miesiącu. Głosi kazanie, rozdziela komunie święta. Czasami wspólnie wyjeżdżamy na wioski: ja pozostaję w jednej wspólnocie, on odwiedza druga położoną w pobliżu. Wieczorem wracamy razem dzieląc sie napotkanymi problemami.
Wkrótce brat Jan pozostanie sam na okres kilku miesięcy mojego urlopu. Po trzech latach nieobecności powinienem przecież pokazać się wśród was, by odświeżyć kontakty, ubogacić się waszymi osiągnięciami.
Mam nadzieje, że tekst ten ukazał choć po części charakter naszej nowej placówki.. Starzy misjonarze powiadali nam: jak chcesz pisać o Afryce to zrób to w pierwszych trzech latach, bo jeszcze wtedy wydaje ci się, że ją poznałeś. Później sam wiesz, że nie wiesz, wielu, wielu rzeczy. Zobaczymy, może jednak przed emerytura jeszcze cos przeleję na papier z tysiąca i jednej wyprawy misyjnej..., bez pretensji do opisywania Afryki, lecz jedynie moich kapłańskich i misjonarskich doświadczeń i przeżyć.
A juz na koniec prośba o modlitwę, i o modlitwę, i jeszcze raz o modlitwę za nas.
Z "Echa z Afryki" 2002
Soubré, miejscowość w której powstaje nowa misja, jest jednym z większych miast kraju. Usytuowane w najbogatszym regionie rolniczym kraju - drugie miejsce w świecie pod względem produkcji kakao - Soubré jest miastem przyszłości z planami konstrukcji zapory wodnej i elektrowni. Cztery duże dzielnice tworzą teren naszej parafii w mieście. Obecnie teren nowej misji znajduje sie na skraju tychże dzielnic, lecz ciągle prowadzone są prace geodezyjne wytyczające granice nowych dzielnic z drugiej strony misji. Teren jest duży - blisko 4 hektary. Dzielimy go z katolicka szkołą podstawowa, która funkcjonuje juz od 6-ciu lat, oraz ze Zgromadzeniem Sióstr Matki Boskiej Kalwaryjskiej. Na teren kościoła i parafii zostaje jeszcze dwa hektary na których ma powstać wszystko to co potrzebne do funkcjonowania kościoła - parafii, domu zakonnego i wszystko co wymyślimy, co wybudujemy...
Nowa misja to również 36 wspólnot na wioskach położonych w buszu i na plantacjach kawy, kakao i palm oleistych. To 36 małych kościołów rozrzuconych na przestrzeni dziesiątków kilometrów - dość powiedzieć że do pięciu najdalej położonych trzeba jechać 85 do 115 kilometrów! I to wszystko po pistach czyli leśnych bezdrożach. Każda ze wspólnot ma swoja kaplice, swego szefa z jego zastępcą, oraz katechistę.
Pracuje na tym terenie juz od dwóch lat, z tym że dopiero od otwarcia parafii mam swobodę działania i możliwość planowania.
Trzy tygodnie od mojego przyjazdu do Soubré w 1999 roku, biskup z proboszczem podjęli decyzje o nieformalnym podziale istniejącej, ogromnej parafii-misji Świętych Męczenników z Ougandy na dwie części. Od lat widziano te konieczność. Parafia poza wielkim miastem liczyła 90 wiosek! Tak wiec jedna część parafii zastała powierzona mnie. Wierni z czterech dzielnic miasta dostali nakaz nie przychodzenia do kościoła parafialnego na niedzielne msze... ich nowym miejscem modlitw miała być sala po drugiej stronie miasta.
W niedziele 17 października 1999 roku odprawiłem pierwsza msze święta na tym miejscu z grupa ok 150 wiernych. Nigdy nie zapomnę tej daty - jest to dzień urodzin mojej mamy, która zmarła na raka w marcu tego samego roku... ta która tak bardzo żyła moja praca misyjna... Wierze, że jest tu od początku ze mną...
Formalnie istniała oczywiście jedna parafia. Ja mieszkałem i tworzyłem wspólnotę kapłańska z dwoma misjonarzami fidei-donum ze Słowenii, dojeżdżając co rano “do siebie”.
Spróbujcie wyobrazić sobie moje tu początki: na skraju polnej drogi kawałek uporządkowanego terenu wokół budynku - kaplicy z kilkoma salkami i dwoma pokojami - mieszkaniem przyszłego proboszcza. Jest prąd, ale nie ma wody. Wokoło chaszcze, cos w rodzaju naszych zagajników - maliniaków. Na całym terenie misji około trzydziestu rodzin osiedlonych “na dziko” w domkach z niewypalanych cegieł, pokrytych specjalnie plecionymi liśćmi palmowymi. Jeden z tych domków posłuży w przyszłości za mieszkanie bratu Janowi. Do kolorytu całości krajobrazu dorzucić trzeba setki krów defilujących co rano z pobliskiego legowiska na pastwisko. Stada maszerują po ulicach miasta i żaden mer nie umie sobie z tym poradzić. Co niedziele zaglądało mi to bydełko do drzwi kaplicy odpowiadając na moje pozdrowienie wiernych: “Le Seigneur soit avec vous“ : “MUUU“.
Nasze początki duszpasterskie to organizacja grupy świeckich, którzy będą tworzyć Rade Wspólnoty Matki Bożej Różańcowej. To udało się stosunkowo łatwo, ludzie przyjęli podział z dużym entuzjazmem. Najtrudniej było zorganizować katechezę: dzieci, młodzież, dorośli - po francusku oraz w dwóch językach lokalnych: w sumie 16 grup, a ja na pierwszym spotkaniu przygotowawczym miałem z moich dzielnic jednego jedynego katechetę !
I nie znałem tu nikogo. Proboszcz, gdy go prosiłem o jakieś wskazówki miał jedno tylko powiedzenie: organizuj, poradzisz sobie... stara misjonarska szkoła...
Wspólnie z moja Rada od pierwszych tygodni zorganizowaliśmy składki na nagłośnienie sali-kaplicy, sprzęt liturgiczny i dekoracje. Uważaliśmy ze są to najważniejsze rzeczy. Najdroższe były księgi liturgiczne, ale juz po Bożym Narodzeniu mogliśmy zakupić mszał i lekcjonarz. Kielich i puszkę otrzymałem od przyjaciół - Ksiądz Proboszcz Matki Boskiej Jasnogórskiej z Lodzi-Widzewa za pośrednictwem kola misyjnego sprezentował mi święte naczynia - jakże to odciążyło nasze wydatki! Mogliśmy przystąpić do realizacji następnego punktu wytyczonych wraz z Rada planów. Zaczęliśmy stawiać część płotu dla odgrodzenia kaplicy od drogi - pastwiska. Wkrótce również i siostry sąsiadujące z terenem kaplicy, rozpoczęły budowę wielkiego internatu dla dziewcząt ze szkół średnich. Moja korzyścią było to, że odgrodziły swój teren, czyli zyskałem 90 metrów płotu i miejsce kultu zostało osłonięte z dwu stron.
Organizując nasze małe “podwórko” poznawałem jednocześnie styl pracy parafii - realizowałem przecież ten sam program duszpasterski wytyczony przez proboszcza, doświadczonego misjonarza i tytana pracy. Przyznam, że w jego parafii czułem się znów jak stażysta - uczyłem sie wiele od starszego przyjaciela misjonarza. Jedne z najlepiej w kraju zorganizowanych “wspólnoty podstawowe” - czyli kościół w dzielnicach miasta. Tydzień duszpasterski na początku roku duszpasterskiego, czyli akcje i rekolekcje dla wszystkich parafian w mieście. Przygotowania cotygodniowe animatorów prowadzących katechezę i spotkania w dzielnicach. W okresie wielkiego postu - drogi krzyżowej biegnącej ulicami poszczególnych dzielnic. Pielgrzymka parafialna do sanktuariów maryjnych, jednodniowa pielgrzymka piesza w czasie wielkiego postu : osobno dla dzieci, młodzieży i dorosłych. Dni powołaniowe z zapraszanym corocznie innym Zgromadzeniem Zakonnym. Dni skupienia i formacja dla katechetów, animatorów i nauczycieli szkol katolickich... Nie wspominam oczywiście o licznych przyparafialnych grupach i organizacjach kościelnych. Tygodniowa formacja dla katechistów z wiosek z planowaniem pracy duszpasterskiej na bieżący rok. Naprawdę czas nie dłużył mi sie w tej szkole duszpasterstwa, mnie, który uważałem, że po latach pracy w Bouaflé (moja poprzednia misja gdzie byłem proboszczem przez siedem lat) znam się trochę na misjonarskim fachu... Sam nie wiem kiedy minął pierwszy rok, rok po którym, według życzenia O. Generała, miała zapaść decyzja co do mojej przyszłości, co do przyszłości naszej przyszłej klaretyńskiej parafii...
Zbliżał sie koniec roku duszpasterskiego 2000. Wraz z wiernymi oczekiwaliśmy na modlitwie decyzji nowego zarządu prowincji... A potem przyszedł miesiąc maj roku 2000 i nasze prośby zanoszone przez Maryje do Boga jednoczyły się z prośbami całej klaretyńskiej rodziny... Nowo wybrani Ojciec Prowincjał i jego zastępca ulegli ciężkiemu wypadkowi samochodowemu. Ojciec prowincjał z uszkodzona czaszka i licznymi obrażeniami, nieprzytomny, przez kilka tygodni walczył o życie. Wiceprowincjał z naruszonym kręgosłupem nie był pewny swojej przyszłości. Dzięki Bogu, nowiny z Polski z miesiąca na miesiąc były coraz pomyślniejsze. Ja w oczekiwaniu ostatecznej decyzji, pozostawałem ciągle w nieformalnej parafii.
W drugim roku było już dużo łatwiej. W mieście poznałem już dość dobrze moich współpracowników świeckich - wiedziałem komu mogę ze spokojem powierzyć część odpowiedzialności duszpasterskiej. A i siostry zakonne afrykanki, choć młode, prosto po pierwszych ślubach, okazały sie dojrzałymi, odważnymi współpracownicami. Tworzyliśmy wraz ze świeckimi grupę ciesząca się wspólną praca dla Boga i Jego Matki, wspólnotę świadomie kładącą podwaliny pod nowy dom boży...
Teraz mogłem przeznaczyć więcej sił i czasu dla wspólnot na wioskach. Styl pracy duszpasterskiej z tymi wspólnotami jakże różny jest od pracy w mieście. Wszystko rozpoczyna sie we wrześniu od tygodniowej formacji katechistów - czyli ludzi świeckich prowadzących duszpasterstwo i w swoich wspólnotach zastępując na ile to możliwe kapłana. Rekolekcje, podsumowanie poprzedniego roku, formacja i plan na nowy rok duszpasterski. Później wracają do odległych kaplic i w oczekiwaniu na wizytę księdza prowadza modlitwy, celebracje Słowa Bożego w niedziele, pogrzeby, no a przede wszystkim katechumenat. Od października do początku grudnia odwiedzam wszystkie wspólnoty pozostając w buszu od dwu do pięciu dni. Muszę zdążyć przeegzaminować katechumenów trzeciego roku. Jest to czas dopuszczenia do sakramentów chrztu pierwszej komunii i małżeństwa. Egzaminuję każdego osobiście. Szef wspólnoty wraz z katechista przedstawiają kandydata biorąc pod uwagę jego zaangażowanie w życie kościoła na przestrzeni trzech lat katechumenatu. Egzaminy przeprowadzam w języku francuskim i, przy pomocy katechisty, w trzech rożnych językach lokalnych. W grudniu jeszcze przed świętami, z tymi którym sie powiodło na egzaminie, odprawiam trzydniowe rekolekcje przed chrztem. Ze względu na ogromne odległości miedzy wioskami musze prowadzić trzy serie rekolekcji w trzech centralnie położonych wspólnotach.
W ten sposób Boże Narodzenie “łapie mnie w biegu”. Bez chwili przerwy rozpoczyna sie drugi cykl wizyt na wioskach. Tym razem po to by świętować chrzty, śluby, komunie święta, a przy okazji i nowy rok. W końcu grudnia rozpoczyna sie pora sucha wiec, mimo że w kurzu i nieznośnym upale, jest mi łatwiej. Starym peugeotem 205 dojeżdżam do większości wiosek, choć nieraz przychodzi mi zostawić autko w jakiejś wiosce i przemierzać pieszo, na rowerze lub motocyklu pożyczonym w wiosce (czasami od muzułmanina!...) odległości od 10 do 65-ciu kilometrów. Oczywiście robie to w kilka dni. Samochód, który używam należy do przyjaciela Ks. Maćka Paramuszczaka, który pracował dokładnie na tym terenie rok przed moim przyjazdem. Mimo trudów wszędzie trzeba dotrzeć z sakramentami do których ludzie przygotowywali sie przez lata...... póki Bóg daje zdrowie i siły.
Z początkiem marca, choć jeszcze nie przebrzmiały świąteczne, radosne uderzenia tamtamow, my już palimy gałęzie palmowe z ubiegłorocznej niedzieli palmowej, by rozpocząć Wielki Post. Dla mnie to sygnał kolejnego pakowania misyjnej walizki-kaplicy, która używam do sprawowania Eucharystii na wioskach – i rozpoczęcia trzeciego cyklu wizyt we wspólnotach. Teraz kolej na egzaminy katechumenów pierwszego i drugiego roku. Z każdym muszę rozmawiać oddzielnie, inaczej nie ma większej motywacji i poziom opada. Trzeba zdążyć z egzaminami do świąt. A nie jest to jedyne zadanie. W czasie wielkiego postu trzeba przecież dać duchowa strawę również i ochrzczonym. Tak wiec do trzech rożnych centralnie położonych wspólnot schodzą się wierni z pobliskich kaplic na pielgrzymkę i nocne wielkopostne czuwanie, które kończę msza święta. Jest i zwyczaj, że co roku jakiś symbol naszej wiary pielgrzymuje w tym okresie od wioski do wioski. W roku Jubileuszu był to krzyż. W tym roku wybraliśmy różaniec, oręż Matki Boskiej patronki nowej parafii, wiec poczekamy do maja. Wokół tego symbolu skupiamy katechezę i modlitwy wiernych.
Z końcem marca i początkiem kwietnia tropikalny deszcz zaleje i tak trudno przejezdne drogi. Wizyty na wioskach będą rzadsze, ale nie ustaną. Pozostało przecież jeszcze najważniejsze wydarzenie roku: wizyta biskupa i udzielenie sakramentu bierzmowania. “Szef” kościoła przyjeżdża do wybranej wspólnoty, co roku do innej. Wierni z wszystkich wiosek schodzą się, by wspólnie z nim odprawić msze święta, wysłuchać nauki biskupa, przeżyć chwile “wspólnoty”. Ta manifestacja wspólnoty i siły ważna jest dla moich chrześcijan, którzy są przecież mniejszością w środowisku zdominowanym religiami tradycyjnymi i islamem. Wyrazem ich wdzięczności jest choćby to, że Biskup nigdy nie odjeżdża z pustymi rekami.
W miesiącach czerwcu, lipcu i sierpniu jest “spokojniej”. Organizuję spotkania - ponownie w trzech sektorach - z szefami wspólnot, katechistami i wszystkimi odpowiedzialnymi. Jest to jednodniowa formacja odpowiedzialnych za funkcjonowanie wspólnot, dzielenie się osiągnięciami i dyskusje nad problemami każdej ze wspólnot. W tym samym czasie przeprowadzam na wioskach jednodniowe rekolekcje dla rodziców chcących ochrzcić dzieci. Z pierwszymi opadami deszczu ludzie na plantacjach powrócą do ciężkiej pracy - czas ucieka i trzeba zdążyć zasiać kukurydzę i ryz, by móc cieszyć się zbiorami. Inaczej słońce wypali wszystko do cna.
Jak widać życie na naszej misji podzielone jest na dwa sektory. Pierwszy to wspólnota wiernych w mieście. Drugi, ten autentycznie misyjny, to wspólnoty na wioskach. O duszpasterstwie w mieście na razie nie pisze, bo nie odbiega ono zasadniczo od stylu pracy w miejskich parafiach całego świata, no może jedynie tutaj, trzeba przekazać rzeczywistej odpowiedzialności za kościół ludziom świeckim. To przecież oni kładą podwaliny afrykańskiego kościoła, nie otrzymali go w spadku po pradziadach.
Napisałem juz sporo, a ciągle mam wrażenie, ze niewiele wam przekazałem, bo przecież każdy wyjazd na wioskę jest dla mnie osobnym przeżyciem i nadawałby sie na osobna opowieść. Każda ze wspólnot ma swoja historię. Mam nadzieje, ze starczy mi samozaparcia, by od czasu do czasu opisać ten codzienny misjonarski chleb!
W całej tej relacji nie poruszyłem niemalże wcale strony materialnej naszego życia w parafii, ani tu w mieście ani na wioskach. A przecież jasne jest, że trzeba się gdzieś modlić, wiec są i budowy i rozbudowy i remonty kaplic, i inne mniej czy bardziej ważne prace - żywy organizm kościoła rozrasta się.
Tutaj dochodzę do momentu najbardziej radosnego dla naszej wspólnoty wiernych i dla mnie osobiście. Mam na myśli przybycie drugiego współbrata. Od owej chwili życie i praca toczy sie jakby innym rytmem. Ten sam trud dzielony jest na dwa, a żyjemy nadzieja, że w przyszłym roku duszpasterskim rozłożymy go na trzy... Parafianie zaczynają w końcu odczuwać to, czego nie mogłem im przekazać będąc samemu: radość życia i pracy we wspólnocie.
Brat Jan od pierwszych dni wszedł w rytm pracy... rok duszpasterski juz był rozpoczęty. W mieście odpowiedzialność za katechezę dzieci spadla na jego barki. Lubi tę pracę i sam prowadzi, oprócz cotygodniowej formacji grupy animatorów, jedną klasę katechezy. Ruchy dziecięce tez są pod jego opieka. Z ludźmi z Rady parafialnej zapoznawał sie poprzez spotkania robocze. Z cierpliwością uczy sie “uczyć parafian bycia odpowiedzialnymi” za powierzone im funkcje. Wspólnie planować, wspólnie realizować, wspólnie przeżywać radości i rozczarowania, wspólnie... myślę, że to słowo jest łącznikiem, i to juz od lat, miedzy mną i Bratem Janem. Być i pracować wspólnie z ludźmi, przygotowywać dla nich miejsce w kościele. Pisałem, że nowa parafia powierzona Maryi “powinna być klaretyńska”. To właśnie tę “współodpowiedzialność”, którą trzeba wykształcić bierzemy obaj jako idee przewodnią “klaretyńskości”.
Brat Jan odnalazł chyba na nowo, po dwu latach pracy w Rzymie u boku Generała, swój misjonarski żywioł. Po kilku zaledwie miesiącach wszystkie materialne sprawy parafii są w jego rękach. Ponadto Brat Jan to przysłowiowa “złota raczka”, a tutaj ze trzydziestu sześciu wspólnot siedem prowadzi jakieś prace. Jan juz w pierwszych tygodniach odwiedził ze mną dwie z nich by wyrysować plany przyszłych kaplic, zrobić potrzebne obliczenia i doradzić co, jak i z czego robić. Niedawno zaś zostawił mnie na cztery dni rekolekcji i chrztów w jednej z wiosek, a sam pojechał na ten czas naprawiać źle położony strop na nowej kaplicy... W grudniu wybudował z wiernymi w jednej z wiosek grotę Matki Boskiej. Chyba jedyna w swym rodzaju - powstała z.... termitiery usytuowanej tuz przy kaplicy. Postanowiliśmy nie burzyć termitiery “przeszkadzającej” koło kaplicy, ale przerobić ją na grotę! Próbowałem znaleźć czas na te prace najpierw przed majem 2001, później mobilizowałem się na październik... w końcu trzeba było przyjazdu Jana, by Matka Boska miała swój dom. Od tej chwili, życie we wspólnocie skupiającej jedno z najoporniejszych plemion lokalnych jakby zaczęło nabierać innego, bożego rytmu. A ja przeświadczony jestem, że Maryja przyczyni się do licznych nawróceń w tym trudnym regionie!
Brat Jan po prostu jest i zajmuje sie wieloma sprawami, którym sam nie dawałem rady. A pracy jest ogrom. Dzięki Bogu i Maryi, ze jesteśmy już we dwóch, bo przecież najpoważniejsze budowy jeszcze daleko przed nami. W chwili obecnej Brat Jan opracowuje z tutejszym architektem projekt powiększenia kaplicy. Od grudnia 2001 odprawiamy msze pod zadaszeniem z liści palmowych na zewnątrz - na msze niedzielne przychodzi tylu wiernych, że nie mogliśmy dłużej odprawiać w kaplicy, gdzie mieści się tylko jedna trzecia wiernych. Z drżeniem myślimy o porze deszczowej...Oczywiście wraz z komitetem finansów Brat Jan szuka pieniędzy i pomocy w postaci materiału na jego realizacje rozbudowy kaplicy. Posłuży nam ona z kilka dobrych lat, zanim kiedyś zostanie wybudowany kościół. Później przerobi się tę kaplicę na salę spotkań, formacji.
Wśród tych rozlicznych zajęć budowlano - organizacyjnych, życie na misji nie pozwala Bratu Janowi zapomnieć iż jest misjonarzem, czyli powołanym do służby Słowu Bożemu przez przepowiadanie. Program wizyt na wioskach ze względu na zbliżający się mój urlop jest tak przeciążony, iż pozostawiam bratu Janowi niedzielna celebracje Słowa Bożego w mieście przynajmniej raz w miesiącu. Głosi kazanie, rozdziela komunie święta. Czasami wspólnie wyjeżdżamy na wioski: ja pozostaję w jednej wspólnocie, on odwiedza druga położoną w pobliżu. Wieczorem wracamy razem dzieląc sie napotkanymi problemami.
Wkrótce brat Jan pozostanie sam na okres kilku miesięcy mojego urlopu. Po trzech latach nieobecności powinienem przecież pokazać się wśród was, by odświeżyć kontakty, ubogacić się waszymi osiągnięciami.
Mam nadzieje, że tekst ten ukazał choć po części charakter naszej nowej placówki.. Starzy misjonarze powiadali nam: jak chcesz pisać o Afryce to zrób to w pierwszych trzech latach, bo jeszcze wtedy wydaje ci się, że ją poznałeś. Później sam wiesz, że nie wiesz, wielu, wielu rzeczy. Zobaczymy, może jednak przed emerytura jeszcze cos przeleję na papier z tysiąca i jednej wyprawy misyjnej..., bez pretensji do opisywania Afryki, lecz jedynie moich kapłańskich i misjonarskich doświadczeń i przeżyć.
A juz na koniec prośba o modlitwę, i o modlitwę, i jeszcze raz o modlitwę za nas.
Z "Echa z Afryki" 2002
O początkach...
Kiedy przed trzema blisko laty przybyłem do parafii Świętych Męczenników z Ougandy w Soubré na Wybrzeżu Kości Słoniowej, znalazłem po moim przyjacielu ks. Macieju Paramuszczaku, który musiał odjechać z powodów zdrowotnych, prenumeratę misyjnego czasopisma „Echo z Afryki”. Było ono dla mnie, jedynego Polaka w diecezji, cennym kontaktem z tym co dzieje się gdzie indziej na misjonarskich ścieżkach. Wielokrotnie myślałem sobie w duchu: “A czemu bym i ja nie miał spróbować napisać czegoś o naszej misji?”. Nie jest to łatwe, gdy nie ma się talentu do pisania ( i z ortografii nie jest się zbyt mocnym) i wszystko, co przelewasz na papier zdaje ci się tuż po napisaniu tak “nieprawdziwe” tak bezbarwne w porównaniu z kolorytem przeżyć i doznań każdego z misyjnych wyjazdów. Zapewne wielu misjonarzy tak myśli, bo stwierdziłem iż tych misyjnych relacji nie ma zbyt wiele, szczególnie od ludzi, którzy pracują na co dzień w Afryce. Spróbuje się wiec mimo wszystko podzielić z wami moimi doświadczeniami, i jeżeli uznacie ze warto, niech stanie się to moje doświadczenie bogactwem wspólnym.
Kilka słów o naszej malej ekipie misjonarskiej.
Należymy do Zgromadzenia Misjonarzy Synów Niepokalanego Serca Maryi, Misjonarzy Klaretynów, ja, ksiądz Zbigniew Laś i brat Jan Mężyk. Świecenia kapłańskie otrzymałem w 1988 roku we Wrocławiu. Dwa pierwsze lata pracy kapłańskiej miałem szczęście i radość przepracować w wielkiej, nowo powstałej parafii Matki Boskiej Jasnogórskiej w diecezji Łódzkiej na Widzewie. Wprowadzali mnie w kapłańska posługę: świątobliwy ks. Proboszcz, budowniczy, dziś juz świętej pamięci, ks. Zdzisław Wujak, oraz wspaniali kapłani i przyjaciele: ks. Andrzej, ks. Piotr i ks. Czesław. Brat Jan, złożył swoja wieczysta profesję juz na afrykańskiej ziemi w 1994 roku. Obaj opuściliśmy Polskę w 1990 roku, by po przygotowaniu językowym we Francji rozpocząć prace misyjna we wrześniu 1991 roku na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Prowincja Polska Klaretynów otwierała swe pierwsze placówki w Afryce.: powstała wspólnota w stolicy kraju Abidżanie, oraz w centrum kraju w Bouaflé, niedaleko słynnej juz bazyliki Matki Boskiej Pokoju w Yamoussoukro. Od 1992 do 1998 sprawowałem funkcję proboszcza na misji w Bouaflé, i wspólnie z bratem Janem rozwijaliśmy i rozbudowywaliśmy to co zostawiła pierwsza generacja misjonarzy, francuzów ze Zgromadzenia Misji Afrykańskich. Dla nas obu było to pierwsze zetkniecie się z rodzącym się kościołem w Afryce, a na dodatek od razu w roli jego współtwórców.
Później obaj mieliśmy okres przerwy, odnowy fizycznej, duchowej i intelektualnej, po to, by powrócić, z woli bożej opatrzności do pracy na misjach. Tym razem naszym zadaniem jest stworzenie całkiem nowej parafii.
Marzy nam się, z pomocą Bożą wybudować sanktuarium tej która jest patronka parafii: Sanktuarium Matki Boskiej Różańcowej.
Kilka słów o naszej malej ekipie misjonarskiej.
Należymy do Zgromadzenia Misjonarzy Synów Niepokalanego Serca Maryi, Misjonarzy Klaretynów, ja, ksiądz Zbigniew Laś i brat Jan Mężyk. Świecenia kapłańskie otrzymałem w 1988 roku we Wrocławiu. Dwa pierwsze lata pracy kapłańskiej miałem szczęście i radość przepracować w wielkiej, nowo powstałej parafii Matki Boskiej Jasnogórskiej w diecezji Łódzkiej na Widzewie. Wprowadzali mnie w kapłańska posługę: świątobliwy ks. Proboszcz, budowniczy, dziś juz świętej pamięci, ks. Zdzisław Wujak, oraz wspaniali kapłani i przyjaciele: ks. Andrzej, ks. Piotr i ks. Czesław. Brat Jan, złożył swoja wieczysta profesję juz na afrykańskiej ziemi w 1994 roku. Obaj opuściliśmy Polskę w 1990 roku, by po przygotowaniu językowym we Francji rozpocząć prace misyjna we wrześniu 1991 roku na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Prowincja Polska Klaretynów otwierała swe pierwsze placówki w Afryce.: powstała wspólnota w stolicy kraju Abidżanie, oraz w centrum kraju w Bouaflé, niedaleko słynnej juz bazyliki Matki Boskiej Pokoju w Yamoussoukro. Od 1992 do 1998 sprawowałem funkcję proboszcza na misji w Bouaflé, i wspólnie z bratem Janem rozwijaliśmy i rozbudowywaliśmy to co zostawiła pierwsza generacja misjonarzy, francuzów ze Zgromadzenia Misji Afrykańskich. Dla nas obu było to pierwsze zetkniecie się z rodzącym się kościołem w Afryce, a na dodatek od razu w roli jego współtwórców.
Później obaj mieliśmy okres przerwy, odnowy fizycznej, duchowej i intelektualnej, po to, by powrócić, z woli bożej opatrzności do pracy na misjach. Tym razem naszym zadaniem jest stworzenie całkiem nowej parafii.
Marzy nam się, z pomocą Bożą wybudować sanktuarium tej która jest patronka parafii: Sanktuarium Matki Boskiej Różańcowej.
Z "Echa z Afryki" 2002.
Subskrybuj:
Posty (Atom)